poniedziałek, 24 listopada 2014

Trochę o meksykańskim jedzeniu

     W piątek minęły właśnie trzy miesiące odkąd jestem w Meksyku (rekord pobytu poza domem pobity). Przy okazji uświadomiłam sobie, że nie napisałam w końcu posta o jedzeniu. A w międzyczasie sporo rzeczy stało się dla mnie czymś całkowicie normalnym, tak że pisanie o tym byłoby tak samo ciekawe jak opisywanie schabowego (a może właśnie to by było ciekawe, bo schabowego tu nie uświadczysz). Fakt faktem jednak, żeby poznać prawdziwe tacos trzeba tu przyjechać, więc oto jest: wyczekiwany post o kilku ciekawych potrawach kuchni meksykańskiej.

Z góry przepraszam za błędy, informacje poparte jedynie własnymi obserwacjami i informacjami uzyskanymi od ludzi na miejscu. Co do zdjęć, część jest moja, część musiałam „pożyczyć” z internetu, jak będę miała okazję to zastąpię własnymi. 

     Chili, kukurydza, fasola, mięso i tortille. Z tym kojarzyła mi się zawsze kuchnia meksykańska. I zasadniczo jest to część prawdy, chociaż tak mała, że w żadnym stopniu nie przygotowała mnie na to co miałam okazję tu poznać. Często zdarza się, że nie mam pojęcia co właśnie zjadłam. Na wszelki wypadek czasami wolę pytać po fakcie. 
home made tortillas

     O meksykańskim jedzeniu można by pisać i pisać. Przede wszystkim dlatego, że bardzo różni się od tego polskiego, chociaż niektóre potrawy przejawiają pewne podobieństwo ( i na nim zazwyczaj się kończy, chyba, że mowa o fast-foodach rodem z USA). Wbrew temu co mogłoby się wydawać, można tu spotkać na przykład różne rodzaje pieczywa oraz zupy. Jednak to co nieznane zdecydowanie przewyższa liczbę rzeczy podobnych. I właśnie o tym chciałam nieco napisać. 

     Generalnie różnice zaczynają się już od samego rozkładu posiłków. Takie podstawowe są trzy, jednak... Tradycyjne śniadanie meksykańskie jest najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia. Praktycznie zawsze jest to coś na ciepło i często trafiają się dania, które ja zaklasyfikowałabym do obiadowych. W Meksyku zresztą w ogóle czuję się jakbym jadła trzy obiady (na ciepło i duuuużo).

 SKŁADNIKI I PÓŁPRODUKTY ;)

     Oprócz wyżej wspomnianych, do popularnych składników dań wszelakich dodałabym jeszcze limonkę, pomidory, awokado i w moim regionie krewetki (tudzież inne owoce morza), co było zaskoczeniem kolosalnym. W Polsce odważyłam się spróbować ich tylko jeden raz, tu po jakimś czasie udało mi się do nich mniej więcej przekonać, szczególnie po tym jak rodzice dostali od znajomych 8 kilo. Poza tym spotkałam tutaj kilka ciekawych rzeczy:


Guayaba: po polsku gujawa. Roślinka rosnąca niczym mirabelki w Polsce, to znaczy na podwórkach, przy ulicy. Ma owoce o ciekawym smaku. Na zewnątrz żółto-zielone w środku żółtawe lub różowe.









Nopal: Roślinka z rodziny opuncji, także dla mnie to jest i będzie kaktus. Liście (nie mam pojęcia co robią z kolcami) po zamarynowaniu je się z sałatką albo jako dodatek do tutejszej wersji jajecznicy (...con hueves).
 Owoce z kolei (tuna) po obraniu z grubej skóry je się normalnie. Mają dużo pestek i średnio wyrazisty smak, ale są niezłe. 







fot. wikipedia


Tamarindo: Po polsku tamaryndowiec. Z “owoców” robi się tu przede wszystkim napoje oraz pewną odmianę “słodyczy”, zazwyczaj z dodatkiem chili. Podobno także służy jako przyprawa.





fot. www.gennarino.org

 Machaca: specjalnie przygotowana suszona wołowina, najpierw marynowana, potem obsmażona, sprzedawana w paczkach. Dodaje się to potem do różnorakich potraw jednopatelniowych, często wraz z ziemniakami pokrojonymi w kostkę lub jajkami.



Frijole: Fasola oczywiście musi być, chociaż jest to temat bardzo rozległy. W różnych częściach Meksyku popularne są różne odmiany fasoli: czarna, czerwona, biała, nakrapiana (;)). W mojej okolicy najczęściej używana jest jedna z białych. Poza tym, że dodaje się ją do potraw wszelakich w formie ugotowanej w całości, praktycznie wszędzie można dostać wersję ugotowaną z solą i zmiksowaną na krem. Do tego dodaje się ser (moim zdaniem mi więcej tym lepiej), dzięki czemu wychodzi taki ciut ciągnący się krem. Smakuje lepiej niż wygląda, chociaż nadal nie jest to mój ulubiony przysmak.

NAPOJE


     Właśnie, w kwestii napojów: bardzo popularna jest Coca-Cola (w 600ml butelkach), wprawdzie większość z obrzydzeniem patrzy jak wyciskam do niej limonkę, ale pewnie niektórzy w Polsce też by się zdziwili. Za to mój meksykański tata pił colę z wodą i wszystko było ok. No cóż... 

     Praktycznie wszędzie można kupić tak zwane aguas frescas, w większości robione z wody, naparu lub soku wyciśniętego z jakiegoś owoca czy innej rośliny z dodatkiem cukru. Spotkałam więc między innymi lemoniadę, aguas z pomarańczą, ananasem, melonem, tamaryndowcem, wodę kokosową... Ciekawszymi przypadkami są natomiast: 

tepache, horchata, jamaica
fot. www.gopixpic.com



fot. wikipedia


 Jamayca: uwielbiana przez większość exchange students (przeze mnie również). W sumie tajemnicę kwiatów jamayca odkryłam dopiero po jakimś czasie, chociaż pewien posmak wydawał mi się znajomy już (dopiero?) po drugim razie... Otóż jest to napój przyrządzony z hibiskusa.







Horchata: to dopiero jest specyfik! Pierwszy raz piłam podczas podróży do Guadalajary. Gdy zapytano mnie czy chcę coś do picia zrozumiałam tylko słowo “agua” i ochoczo się zgodziłam. Dostałam podejrzaną białą ciecz...która okazała się wypijalna, aczkolwiek również nie jest to mój ulubiony napój. Horchata jest bowiem przyrządzana z ryżu i mleka z cynamonem i cukrem. Słyszałam również o dodatku migdałów i wanilii, ale nie jestem w stanie tego potwierdzić. Lepszą wersją jest ta, w której zastąpiono zwykłe mleko kokosowym, piłam również horchatę cytrynową (najlepsza). 

 Tepache: wypatrzyłam ostatnio przy ogrodzie botanicznym, ale jeszcze nie miałam okazji spróbować. Napój ze sfermentowanego ananasa. Także musi być przepyszny.

Cebada: Napój w kolorze kawy z mlekiem, w smaku trochę podobny do horchaty. Robiony z jęczmienia (hiszp. cebada), wody, cukru i mleka.

TACOS

     Pośród typowych dla Meksyku potraw szczególną rolę odgrywa asortyment carretas de tacos. Są to restauracje, bary czy jak zwał tak zwał, składające się z budki/ wózka, na którym przyrządza się tortille i mięso oraz stołów dla gości. Często na poboczu lub chodniku i często zaczynają działać dopiero wieczorem.

Na stołach oczywiście nie może zabraknąć:
1) minimum jednej salsy z pomidorów
2) guacamole (sos z awokado i mleka)
3) pokrojonych ogórków i rzodkiewek

fot. servicios-eventos.vivanuncios.com.mx
A co można zjeść? 

tacos
Tacos: najbardziej klasyczne danie. Tortilla (najczęściej kukurydziana), posiekana wołowina z grilla z dodatkami, w zależności od miejsca i zamówienia (cebula, czosnek, przyprawy, chili, kapusta pekińska, salsy...) A, i jeszcze obowiązkowa limonka!

Quesadilla: tortilla kukurydziana lub pszenna z serem (najczęściej Chihuahua). Quesadilla z dodatkiem mięsa nazywa się Mixta (najlepsza moim zdaniem).



 
fot. www.digtattoo.biz

   
Gordita: grubszy (stąd nazwa) i mniejszy placek kukurydziany z dodatkami na wierzchu.






Tacos dorados zwinięta w rurkę tortilla, tu najczęściej z nadzieniem ziemniaczanym, serwowana z kapustą pekińską, cebulą, pomidorem, ciepłym sosem (chyba pomidorowym) i serem podobnym do bundz. 








fot. blogs.phoenixnewtime.com


Vampiro: przypieczona (stostowana) tortilla z mięchem i dodatkami.







POTRAWY 

 



Tamales: danie bardzo stare i bardzo tradycyjne. Ciasto zrobione z mąki kukurydzianej nadziewa się zazwyczaj mięsem, serem, po czym gotuje się całość na parze owiniętą w liście kukurydzy. Liści się potem nie je.





fot. storify.com
Chile en nogada: Tradycyjne danie w kolorach flagi meksykańskiej: chili (poblano) z nadzieniem, które składa się z tak wielu składników, że nie sposób wymienić wszystkie: mięso, rodzynki, orzechy, owoce (jabłka, gruszki i brzoskwinie chyba), przyprawy; sos orzechowy (coś jakby nugat), całość posypana granatem. Nie wiem, czy to kwestia chili czy dodatku przypraw, ale wersja którą jadłam była dosyć ostra. To chyba najbardziej zadziwia mnie w kuchni meksykańskiej: łączenie pikantnego ze słodkim i mięsem.



 Mole: nazwa odnosi się chyba głównie do sosu, ale i tak wszyscy wiedzą, że je się go z kurczakiem i zazwyczaj ryżem. Kolejny ewenement, ponieważ sos jest lekko pikantny i... czekoladowy.







Ceviche: coś jakby sałatka z owocami morza, podobnież istnieją różne wersje. Ja osobiście jadłam zestaw: krewetki, ogórek, pomidor, cebula, limonka itd.






torta, fot. madrider.es


Meksykańskie kanapki: generalnie można wyróżnić dwa typy: sandwich z chleba tostowego, podgrzanego lub przypieczonego z masłem, najczęściej z majonezem oraz tzw. torta z bułki, która jest czymś pomiędzy amerykańską bułką z Subwaya i polską bułką. Zawiera dużo różnych dodatków i w sumie można tam wsadzić wszystko, łącznie z “kremem” z fasoli.


fot. wikipedia

Pozole: powiedzmy, że to coś jak zupa, bo zawiera bardzo dużo części płynnej, z mięsem (najczęściej wieprzowym) i nixtamalizowaną kukurydzą (gotowaną wcześniej w słabym roztworze wapna), podawana z awokado, serem i kapustą pekińską. Część płynna ma kolor brązowy i charakterystyczny posmak, jednak nie jestem w stanie powiedzieć skąd się on bierze. 


fot. wikipedia


Birria: coś jak gulasz, tradycyjnie z kozy lub baraniny, jednak ja jadłam wersję z... ryby. Mięso może być tylko gotowane lub podsmażane. Do tego dodaje się limonkę, kolendrę i co tam kto chce. 





SŁODYCZE, DESERY I PRZEKĄSKI

     W meksykańskich sklepach wprawdzie bez problemu można znaleźć znane batony czy ciastka, jednak zdecydowanie wolą oni swoje własne słodycze i przekąski.

 
Chipsy i nachosy: sprzedawane są przeważnie w ostrych wariantach smakowych (a jeżeli nawet nie, są wybitnie niesłone i meksykanie często dodają do nich wszystko co mają pod ręką (papas preparados): pikantną salsę, sos sojowy, limonkę...) 



Chili i tamaryndowiec: Wśród cukierków i lizaków prym wiodą słodycze z tamaryndowca, często z dodatkiem chili. Raczej niewiele mają wspólnego ze słodkim smakiem, prędzej kwaśno-ostro-słonym. Moim ulubieńcem jest lizak o smaku ogórka ze sproszkowanym chili, jak na razie nie mam odwagi spróbować tego specjału. Ponieważ wersja wiśniowa z chili okazała się niezbyt zjadalna, ogórkowa zostanie chyba jako ozdoba na marynarkę.



Masapan: w końcu coś  naprawdę słodkiego. Coś jak marcepan czy chałwa z orzeszków ziemnych.




Pastel de las tres leches: Mój ulubieniec, tym razem naprawdę. Deser pochodzenia właśnie meksykańskiego, składa się z ciasta typu biszkoptowego nasączonego mlekiem skondensowanym i zagęszczonym, z kremem z bitej śmietany na wierzchu. Często ozdabia się całość owocami. Wybitnie słodkie i nie zawsze wygląda elegancko, ale taka gorzej wyglądająca wersja jest przepyszna!



 
                    fot. wikipedia

Churros: hmm... Do czego by je porównać? Najprędzej do faworków, ale ... Są to takie podłużne smażone ciastka, często podawane z czekoladą na gorąco. Wersja grubsza nadziewana jest cajetą, czekoladą lub mlekiem skondensowanym. Poza tym istnieją również takie jakby małe pączki cynamonowe. Są nieco bardziej zbite niż w Polsce i tłustsze.



fot. wikipedia


Flan:  nie pochodzi z Meksyku, ale jest bardzo popularny. Krem karmelowy, podobny do crème brûlée.







raspados
Meksykańskie lody: W Meksyku oczywiście można znaleźć normalne lody i wcale nie jest to trudne. Magnumy czy lody Algidy (tutaj Holanda) są w każdym sklepie, w centrach handlowych można kupić lody w kulkach. Jednak największą popularnością cieszą się lody miejscowe: paletas (również lizaki) “lody z wody” na patyku, bardzo dobre i orzeźwiające.  Bardziej mleczne lody (leche, oreo, cajeta) sprzedawane są w małych woreczkach, należy najpierw przegryźć róg opakowania i spożyć wyciskając zawartość przez powstały otwór. Trzecia wersja to raspados kruszony (skrobany) lód z dodatkiem zmiksowanych owoców i/lub syropu smakowego.


     Także na razie to tyle, chociaż tak naprawdę jest tego ogrom. Zobaczymy, może za jakiś czas wrzucę drugą część o jedzeniu.

środa, 19 listopada 2014

Zmiana rodziny (1)


      Ledwie zdążyłam się przyzwyczaić do mojego meksykańskiego domu, a już nadszedł moment pierwszej zmiany rodziny. Dosyć szybko, bo nie minęły jeszcze trzy miesiące, a w obydwu następnych rodzinach spędzę po cztery. Ale taki los Wymieńca, decyzja należy do miejscowego Rotary i zmienić się tego nie da.
gotowa na zmiany ;)

       Zdecydowanie nie jest to moment łatwy, ale to co wszyscy wokół mi powtarzają zdecydowanie jest prawdą. Jedna rodzina nie pokaże nam w pełni kultury danego kraju. Każda jest inna, ma swoje zwyczaje, tradycje, przekonania. Zajmują się różnymi rzeczami, inaczej spędzają wolny czas. Mieszkają w różnych domach, w różnych częściach miasta. Zmiany pozwalają nam dostrzec więcej, zapamiętać to co w danym stylu życia uważamy za najlepsze.


to jeszcze z mojego starego domu
    
      Bardzo polubiłam moją pierwszą rodzinę, chociaż ostatnie tygodnie nie były najłatwiejsze. Nie zawsze rozumieli różnice między nami, ale byłam ich pierwszym Wymieńcem i starali się traktować mnie jak własną córkę. Spędziłam z nimi naprawdę wiele niezapomnianych chwil, spełniłam wiele marzeń. Chętnie zostałabym z nimi trochę dłużej, ale z drugiej strony zaczęłam już odczuwać potrzebę jakiejś zmiany. 

     W piątek zrobiłam sobie nielegalne wolne, bo musiałam w końcu pojechać odebrać nieszczęsne przedłużenie wizy. Późnym popołudniem zabrałam się za pakowanie , które zajęło mi całe dwie godziny. Przez 12 tygodni przybyło mi trochę rzeczy, ale też trochę ubyło. Tym niemniej już widzę, że do Polski nie uda mi się wrócić bez nadbagażu. 
w trakcie pakowania... którego nie cierpię... chociaż...
      W sobotę po południu rodzice pozwolili mi wybrać miejsce, w którym zjemy pożegnalny obiad. Zdecydowałam się na restaurację z meksykańskim wyobrażeniem kuchni włoskiej: przede wszystkim dlatego, że mają tam genialne koktajle truskawkowe, a poza tym podoba mi się wystrój :P. No dobra, jedzenie też jest niezłe). Prosto z restauracji pojechaliśmy do mojego nowego domu (chociaż oczywiście nikt nie zainteresował się adresem zanim o niego nie zapytałam gdy już siedzieliśmy w restauracji). Pożegnanie było dla mnie trudne i właściwie gdzieś tam nawet zakręciła się w oku łezka. 

pierwsza rodzina, ja i Elina

      Na wejściu oznajmiono mi, że właśnie przyjechała starsza siostra, która studiuje w Guadalajarze i wybiera się na fiestę ze znajomymi, więc oczywiście idę z nią. Było trochę nudnawo, bo nikogo nie znałam i ciężko było zrozumieć rozmowę siedmiu starszych ode mnie przyjaciółek mówiących w tym samym czasie, zagłuszonych jeszcze przez głośną muzykę. Ale w gruncie rzeczy nie było tak źle jak myślałam, że będzie. Poza tym zdecydowanie muszę się udać na zakupy, bo zbyt wyróżniam się w tłumie. 

      Następnego dnia pojechaliśmy do Altaty, tym razem nie do restauracji jak dotychczas, a do domku kogoś z rodziny czy znajomych. Generalnie domek jak domek, nad samą zatoczką, urządzony na biało z niebieskimi akcentami. Jedynymi elementami, które się wyłamywały były czarne przykrywki na niebieskich koszach na śmieci i żółty skuter wodny. Było dużo ludzi, zarówno znajomych host-siostry jak i rodziców. No i oczywiście krewetki i ryby do jedzenia. Wieczorem włączyli muzykę, w której przeważała miejscowa „Banda”. No i pojawiło się dużo komarów, które są dużo bardziej denerwujące niż te polskie. 
3/5 nowej rodziny i ja


      Poniedziałek z kolei okazał się być dniem wolnym od szkoły i pracy, ze względu na czwartkowe święto (niech ktoś mi to łaskawie wytłumaczy ?). Także pośród ogólnego lenienia się, udałam się z nową mamą na bazarek w celu zakupienia kolejnej dawki krewetek (ile można? ;) ). Meksykański bazar jest miejscem ogólnie ciekawym i coś mi mówi, że jeszcze kiedyś będę musiała się tam udać. Drugą wyprawa miała z kolei na celu zakupienie towarów zamówionych przez rodzinę w Guadalajarze, które zawiezie im Melissa. 

      I z ciekawszych informacji: o ile się nie mylę, w przyszłym tygodniu zaczynam wakacje, które potrwają aż do początku stycznia. Jak się okazuje, w mojej szkole jest najwięcej dni wolnych ze wszystkich szkół w Culiacán.

wtorek, 11 listopada 2014

Estados Unidos - mi sueño

     Dawno, dawno temu, kiedy dopiero co nawiązałam kontakt z moją pierwszą host rodziną, zapytał mnie czy mam wizę amerykańską. Okazało się, że na przełomie października i listopada zazwyczaj jeżdżą gdzieś na kilkudniowe wakacje, często właśnie do Stanów. Ponieważ siłą rzeczy wizy nie miałam, zabrałam się za wypełnianie formularzy o terrorystach itp. 
      Muszę powiedzieć, że zawsze chciałam pojechać do USA, i zasadniczo było to jedno z wymarzonych miejsc na wymianę... Także szalenie się ucieszyłam gdy okazało się, że będę miała okazję spędzić tam chociaż kilka dni. Planowaliśmy wyruszyć w środę 5 listopada. Akurat okazało się, że w tym tygodniu nie mam lekcji, ponieważ trzecie klasy mają tak zwane Topicos, co oznacza, że ludzie jadą do innych campusów Tec de Monterrey i tam mają zajęcia i konferencje związane z planowanymi kierunkami studiów (jakieś 90% moich znajomych wyjechało do Guadalajary). Miałam więc dużo czasu na przygotowanie się, chociaż oczywiście nie obyło się bez problemów. 
     Dopiero w poniedziałek przypomniałam sobie, że muszę odebrać przedłużenie wizy meksykańskiej. Swoją drogą powinnam je dostać jakieś dwa miesiące temu, ale tutejsze urzędy działają w tak zawrotnym tempie, że ostatecznie udało mi się załatwić wszystko jakieś trzy tygodnie przed planowanym wyjazdem. Pozostało tylko jakieś 10-12 dni roboczych oczekiwania. Jako, że minęło już 15, byłam praktycznie przekonana, że wiza na mnie czeka. A gdzie tam... Okazało się za to, że jeżeli chcę wyjechać, a raczej wrócić (w sumie...) potrzebuję specjalnego pozwolenia, a do zamknięcia biura imigracyjnego zostało 15 minut, podczas których musiałybyśmy z mex-mamą zapłacić jakieś 350 pesos i polecieć 15 km do domu po moje zdjęcia do dokumentów i z powrotem. Jakimś cudem udało się w 25 minut, dzięki uprzejmości urzędników. 
      Nie był to jednak koniec trudności, bo wkrótce okazało się, że nadciąga kolejny w tym roku huragan (w większości szkół odwołali lekcje następnego dnia), także lotnisko może zostać zamknięte. Na całe szczęście huragan nie nadszedł do szóstej rano, kiedy to wystartował nasz samolot do Tijuany. Uff...
Adios Culiacan

     Już po drodze z lotniska w okolice przejścia granicznego (podobno najbardziej obleganego na świecie) w oczy rzuciło mi się wysokie ogrodzenie z drutem kolczastym, jeszcze z dodatkiem murów po obu stronach. Niezaprzeczalny znak, że wymarzone Stany już blisko... Rodzice zdecydowali się na przekraczanie granicy na piechotę. Ze względu na kolejki i zamieszanie z papierami w wypadku podróży samochodem. Także stanęliśmy w długiej kolejce ludzi czekających na przejście. Wokół kręciło się dużo „przedsiębiorców” oferujących rzekomo szybsze przekroczenie granicy samochodem właśnie, ewentualnie wymachujących plikami dolarów na sprzedaż. Po pół godziny okazało się, że stoimy w złej kolejce, więc przenieśliśmy się do krótszej skąd odesłali nas do biura wydającego pozwolenia. Facet który z nami rozmawiał, gdy dowiedział się, że jestem z Polski od razu zaprezentował swoją znajomość podstaw języka polskiego pytając mnie jak się mam. Więc było nawet sympatycznie. Po wszelakich pytaniach co i jak, pobraniu odcisków palców i zrobieniu zdjęć pozostało nam tylko udać się do granicznego biura imigracyjnego meksyku z moim genialnym papierkiem do podbicia. Jakoś nikt nie wiedział za bardzo co z owym dokumentem zrobić, łącznie z konsulem (jedyne przejście graniczne z konsulem meksykańskim). Cóż, Meksyk...

IHOP
     Pierwszym punktem programu było śniadanie w International House of Pancakes w San Diego i następnie zakupy trwające cały dzień. Kupiłam kilka rzeczy, kierując się jednak przekonaniem, że kasa jeszcze się przyda w ciągu najbliższych 8 miesięcy. Moja rodzina była jednak zdziwiona, że tak mało: z ich rzeczy uzbierałaby się spora walizka. W sumie nie dziwię się, bo sporo rzeczy było faktycznie dużo tańszych. Kupiliśmy sobie z bratem po parze Vansów i zapłaciliśmy łącznie mniej niż za jedną parę w Polsce (mogłam jednak kupić drugą, chlip :( ). W którymś momencie rozdzieliliśmy się na tyle, że po raz pierwszy od prawie trzech miesięcy mogłam polatać po sklepach samodzielnie. Nie wiem czy ograniczenie samodzielności to kwestia samego Meksyku czy mojej obecnej rodziny. Niestety obawiam się, że to pierwsze...
      Z lekkim opóźnieniem, o 18 czasu miejscowego (w Stanach zmieniają czas na zimowy dopiero w okolicach grudnia, w Meksyku podobnie jak w Polsce) wyruszyliśmy pożyczonym samochodem do oddalonego o jakieś dwie godziny drogi Anaheim, gdzie mieścił się nasz hotelik (niewielki, ale ponieważ mieliśmy zwiększoną ilość łóżek załapałam się na własny pokój ;) ).
 
Denny's; specjały amerykańskie - Cola z lodami...
     Drugiego dnia pojechaliśmy po raz pierwszy do Universal Studios (Hollywood, te sprawy). To znaczy dla mnie to był pierwszy raz, bo mój młodszy brat był już tam z sześć razy, tak samo jak w kalifornijskim Disneylandzie (plus ze trzy razy w Orlando). Na całe szczęście w czwartek było stosunkowo niewiele ludzi, więc załapaliśmy się na wszystkie ciekawe gry z najdłuższą kolejką na jakieś 15-20 minut. Większość z nich to różnorodne symulacje z obrazem 3D, oparte na fabułach poszczególnych filmów i kreskówek. Są też takie, gdzie obraz jest ograniczony do minimum , między innymi moje ulubione: Mumia i Park Jurajski. Jest też wycieczka po Studio, pomiędzy halami w których były i są kręcone filmy oraz show pokazujące rozwój efektów specjalnych, także miło było się dowiedzieć o tym, jak to funkcjonuje (jako 13 latka miałam krótką fazę na zostanie reżyserem ;)) i cała masa sklepów, w których ceny byłyby nawet okey, gdyby chodziło o złotówki a nie dolary. 

     Następnego dnia spełniło się marzenie mojego dzieciństwa, ponieważ spędziliśmy go w Disneylandzie, w większości w Adventure Park, który jest znacznie ciekawszy w tym wieku. Chociaż oczywiście nie obyło się bez zdjęć z Myszką Miki i całym towarzystwem. W Disneyu było już znacznie więcej ludzi i pod koniec dnia w kolejce czekało się już nawet do godziny. Chyba, że wybrało się kolejkę Single Rider (dobierają z niej ludzi do kompletu, gdy zostaną pojedyncze miejsca, bo ludzie z normalnej kolejki chcą wchodzić w grupach. Także można wejść praktycznie od razu, a można czekać, jednak zazwyczaj krócej niż w regularnej kolejce). Jest jeszcze opcja szybkiego wejścia, o ile się nie mylę płatna. Moje ulubione gry w Disneyu akurat to Hollywood Tower (spadająca winda, tak w skrócie, byłam sześć razy), typowa kolejka górska i Grizzly River, podczas której można się solidnie zmoczyć (najlepsza w nocy, razem z jakąś rodziną ze Stanów zostaliśmy od razu na dwie tury). 



przedostatnia kolejka po całym dniu na nogach ;)

     Trzeci dzień spędziliśmy znowu w Universal, ulubionym miejscu mojego tutejszego brata. Tym razem nie mieliśmy już tyle szczęścia, była sobota i szczególnie po południu kolejki były już dla nas za długie. Wieczorem rodzice umówili się z jakąś odległą rodziną na kolację, którą zjedliśmy w pobliżu parku. Może dlatego moje danie kosztowało prawie 20 dolarów... 


Park Jurajski

Wodny Świat

Sztuczna powódź zawsze spoko ;)

     W niedzielę trzeba już było niestety wracać. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze port w San Diego. Przejście przez granicę w drugą stronę zajęło praktycznie z pięć minut.
     Muszę powiedzieć, że jak dla mnie wizyta w Stanach była zdecydowanie za krótka. Bardzo chciałabym tam jeszcze kiedyś wrócić, żeby zobaczyć coś więcej niż parki rozrywki i widoki z okna samochodu. Także będzie trzeba jeszcze wykorzystać wizę. Z chęcią przyjmę każde zaproszenie ;)