środa, 27 sierpnia 2014

primer día en escuela



W piątek po przyjeździe siłą rzeczy nie poszłam do szkoły, bo trzeba było trochę odetchnąć. Jednak okazało się, że muszę jeszcze wypełnić stertę papierów (oczywiście po hiszpańsku), drugą stertę kopi wszystkiego (GF, paszport, ubezpieczenie) i cztery zdjęcia (a jakże, to też było ciekawe).
Gdzieś w międzyczasie pojechaliśmy z mamą zrobić te zdjęcia mi i mojemu młodszemu bratu. Oczywiście w zakładzie fotograficznym z dużym napisem KODAK przy wejściu. Już pomijając fakt, że można tam było nabyć wszystko ze zdjęciami (zaczynając od obrazu na ścianę na klapkach japonkach kończąc), ramy do obrazów w tysiącach wersji, zrobić kopie dokumentów (różnorodność usług). Najbardziej zaskoczyło mnie samo robienie zdjęć. Miła pani wzięła nas na zaplecze, gdzie pomiędzy wcześniej wymienionymi towarami stał sobie stołeczek na tle czegoś białego. Pani wzięła małą czerwoną cyfróweczkę, oczywiście Kodaka i bez komentarzy w stylu „(nie) uśmiechaj się”, „podnieś brodę”, „patrz w obiektyw” zrobiła nam po jednym zdjęciu. I jakimś cudem wyszło 100 razy lepiej niż wszystkie moje polskie zdjęcia do dokumentów razem wzięte. Jak widać można!
Tym niemniej jednak do szkoły poszłam po raz pierwszy dopiero w środę. O 6:20 swoim wypasionym samochodem podjechała po mnie poznana wcześniej sąsiadka Dulce (w Meksyku prawo jazdy można mieć od 16 roku życia). Lekcje zaczynają się o 7:00, więc czasu było sporo. Oczywiście „sekretariat” a raczej część administracyjna szkoły była otwarta dopiero od ósmej, więc na pierwszą lekcję poszłam nielegalnie z Dulce. Była to fizyka, na dodatek po hiszpańsku (niektórym już opowiadałam, że wprawne ucho dobrze wychowanej polki od razu wyłapało słowo świadczące o zakrzywieniu toru).

Najgorsza przeprawa czekała mnie dopiero po ósmej. W „oficinie” dosyć ciężko było dogadać się po angielsku. Z samymi dokumentami nie było większego problemu. Dałam to co miałam, trochę pokrzywili się, że nie mam jeszcze formularza FM3, na szczęście nie przejęli się, że z jednego papierka wynikało, że jestem z Japonii (?!). I niestety uznali, że to już wszystko. Wyjaśnienie, że jestem tu po raz pierwszy i uzyskanie planu lekcji zajęło prawie półtorej godziny. Ostatecznie po drodze znalazła się Frida, dziewczyna z którą miałam najbliższą lekcję, więc wytłumaczyła mi co i jak.

Jakimś dziwnym trafem każdy przedmiot mam z inną klasą (przypuszczalnie w szkole stwierdzili, że w ten sposób zintegruję się z większą liczbą osób. Chyba jest to specjalna opcja dla wymieńców, do której podchodzę dosyć sceptycznie: o tyle o ile moja klasa z filozofii wydaje się być w porządku, o tyle ta od matematyki jest średnia, a integracja jest utrudniona jeżeli ciągle musisz latać między jednym budynkiem a drugim).

Tego dnia ze swoich przedmiotów miałam więc tylko filozofię po angielsku (przedmiot jak przedmiot, ale nauczyciel jest fantastyczny. Facet jest Serbem, zresztą do tego pół Słowakiem. X lat temu przyjechał do Culiacán na wymianę i potem wrócił jako nauczyciel. Zresztą nawet zagadał do mnie po słowacku, miło było usłyszeć prawie swój język ;)). Drugim przedmiotem była matematyka, również po angielsku, ale nauczycielka od razu uprzedziła mnie, że mam z nią jeszcze fizykę po hiszpańsku.

cálculo
Lekcje są straaasznie długaśne, bo jedna trwa 90 minut, pomiędzy nimi nie ma oficjalnych przerw, ale i tak muszę zmieniać klasę. Jedyna przerwa trwa zaczyna się o 10:00 i kończy o 10:30, wszyscy siedzą wtedy na dworze w tych 37'C, jedzą, słuchają muzyki i oczywiście robią straszny hałas. Na lekcjach zresztą jest podobnie (o ile nie głośniej). Poza tym uczniowie ciągle zmieniają miejsca, korzystają z telefonów i komputerów.
przy tych stolikach wszyscy siedzą na przerwie :0


mój plan lekcji

Jak widać na załączonym obrazku mam strasznie mało przedmiotów: energía y movimiento (fizyka), Inglés (angielski), Filosofía (filozofia), cálculo (matematyka), literatura, escenarios (podobno coś jak historia z geografią). Poza tym mogę jeszcze chodzić na popołudniowe zajęcia dodatkowe: sportowe i artystyczne, co zamierzam rozkminić w przyszłym tygodniu. I oczywiście hiszpański dla wymieńców.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Powitanie z Meksykiem

Właśnie rozpoczął się mój czwarty dzień w Meksyku. Pomału zaczęło do mnie w końcu docierać, że tu jestem i zostanę przez najbliższe 10 miesięcy. W związku z tym nadszedł czas, żeby opisać jak się tu dostałam. Akurat dzisiaj mam trochę czasu, jutro już idę do szkoły.

Z Oscarem

20 sierpnia rano mój polski-meksykańki brat wyjechał na kurs językowy do Bydgoszczy ze zgrają innych wymieńców. I w ten sposób zyskałam możliwość urządzenia w domu wielkiej rewolucji pod tytułem „PAKOWANIE”. Tak naprawdę porządnie zabrałam się do tego wieczorem. O 22 udało mi się jakimś cudem, nadludzkim zresztą wysiłkiem zamknąć walizkę. I tu niespodzianka: 6 kg nadbagażu.
w trakcie pakowania
 Następną godzinę musiałam więc poświęcić na rozpakowanie walizki, wyrzucenie wszelakich rzeczy „nie do końca potrzebnych” i ponowne zapakowanie. W ten sposób pozbyłam się na rok ¼ dobytku. Poczułam też, jak wiele osób interesuje się moją podróżą, odbierając telefony i czytając wiadomości z życzeniami.
porada od doświadczonej koleżanki
walizka spersonalizowana ;)
Ranek 21 sierpnia nie należał do najwspanialszych momentów w moim życiu. Starałam się za wszelką cenę nie dać się ponieść emocjom (tym pozytywnym i tym mniej przyjemnym). Na lotnisko przyjechaliśmy z dużym zapasem czasu. W międzyczasie co chwila dopytywałam się jak coś mam zrobić, żądając jak najdokładniejszych szczegółów dotyczących przesiadki, na którą miałam tylko 85 minut, odbioru bagażu, kontroli paszportowej itd. Pierwszy i ostatni raz leciałam samolotem 7 lat wcześniej, lot trwał tylko 2 godziny, a ja jako 11-latka nie byłam zbyt zainteresowana formalnościami. Najtrudniejszy był moment, kiedy poszłam w stronę odprawy. Rodzice z ciocią, którzy mnie odprowadzali oczywiście zostali jeszcze przed długą, zawiłą kolejką ludzi czekających na kontrolę osobistą, a mój niegasnący od rana uśmiech stawał się coraz bardziej wymuszony. Wiedziałam, że trudno jest się im ze mną żegnać, ale dopiero w tym momencie poczułam w pełni, że mi też będzie czasami ciężko. Lekki stres towarzyszył mi aż startu.
Wprawdzie w pierwszym samolocie nie czułam się zbyt komfortowo (było ciasno i za głośno: poza silnikami i klimatyzacją był jeszcze nieco zdenerwowany sytuacją piesek pani obok), ale podróż minęła mi niezwykle szybko. Kiedy poproszono nas o zapięcie pasów nieco się zdziwiłam i w pierwszej chwili myślałam nawet, że to kwestia turbulencji czy czegoś tam. Ale to był Frankfurt. Nadal nie wiem, dlaczego kompletnie nie czułam się zdenerwowana. O ile wcześniej strasznie martwiłam się przesiadką o tyle teraz okazało się to niezwykle proste w wykonaniu. Na szczęście nie musiałam zmieniać terminala, jedynie piętro (spoko, nie wiedziałam czy na wyższe czy niższe, co tam). Oznakowania są naprawdę trudne do przeoczenia, chociaż na początku miałam wrażenie, że strzałki prowadzą mnie naokoło całego budynku. Potem pozostał już tylko telefon do mamy (doleciałam, żyję, znalazłam odpowiedni gate) i prawie godzina oczekiwania. Sprawa była o tyle ułatwiona, że bagaż został nadany od razu do Mexico City.

Drugi samolot był już sympatyczniejszy, chociaż ogromny, z dwoma przejściami. Na trzech siedzeniach byłam tylko ja i starsza pani z Hiszpanii, dla której język ojczysty był jedynym. Mnie najbardziej zafascynował ekran przed moim fotelem, chociaż przez pierwsze dwie godziny wpatrywałam się w ekran Meksykanina siedzącego kilka rzędów przede mną zastanawiając się jaki film ogląda. W końcu mi się udało odnaleźć go na swoim monitorze. I tak najlepszą rzeczą jaką znalazłam była możliwość oglądania symulacji obecnej lokalizacji samolotu (żyłka nawigatora?) oraz widoku z dwóch kamer umieszczonych na samolocie. Rzecz o tyle dobra, że siedziałam od przejścia, a pani obok uparcie zasłaniała okienko. Jeżeli chodzi o jedzenie to okazało się być całkiem niezłe, z tym, że jak dla mnie było go nawet za dużo. Oprócz licznych przekąsek i lunchu była nawet ciepła kolacja tuż przed lądowaniem. Poza tym tym tyle kawy jednego dnia nie wypiłam jeszcze nigdy. Może to była przyczyna tego, że zmęczona poczułam się dopiero o w Mexico City, około 1:30 polskiego czasu.
Już w Mexico City
Na miejscu została jeszcze kontrola dokumentów (Pan uparcie rozmawiał ze mną po hiszpańsku, a dopiero po fakcie uświadomiłam sobie, że pytania były czysto służbowe), lekko stresujące oczekiwanie na bagaż („czy na pewno nie musiałam go odebrać w Frankfurcie?”), szukanie odpowiedniego wyjścia i powitanie z rodzicami (nie powiem, że łatwo było ich znaleźć w tłumie takiej pierdołce z grajdołka jak ja, ale pomińmy...).
Z host mamą
No może bez przesady. Jeszcze 2 i pół godziny oczekiwania i dwugodzinny lot do Culiacán, który pomimo szczerych chęci oglądania przez okno nocnych widoków w całości przespałam. Już w rękawie poczułam zmianę klimatu. W DF było po prostu gorąco. W Culiacán... wręcz tropikalnie. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam bo wyjściu z lotniska był rząd palm i dosyć charakterystyczne meksykańskie taksówki.
Moja własna palma
Następny dzień był wyjątkowo krótki, przynajmniej część z moim udziałem. Wstałam dopiero na lunch i ciasto by przy okazji poznać najlepszą przyjaciółkę mojego host brata, który wyjechał na Słowację, córkę najlepszego przyjaciela (kardiologa zresztą, jej mama jest anestezjologiem) host taty i jego chrześnicę Alejandrę. Potem pojechaliśmy zobaczyć moją szkołę, po drodze odwiedzając pół rodziny. Finałem dnia były moje pierwsze w życiu tacos.
brat, mama, ja, Alejandra, tata
tacos
 
Drugi dzień również obfitował w niezwykłe przeżycia. Po pierwsze urodzinowe śniadanie siostry host mamy w restauracji. Na własnych uszach poczułam ile hałasu mogą robić meksykanie (!!!), poznałam też Dulce, dziewczynę z mojej szkoły i oczywiście drugie pół rodziny. Niezwykłe dla mnie jest to jak ciepli są ci ludzie. No i jeszcze zwyczaj przytulania i całowania wszystkich po kolei przy powitaniu i pożegnaniu (wyłamują się tylko niektórzy panowie, ale uścisk ręki musi być). Na początku czułam się z tym trochę dziwnie: spotykam kogoś kogo wcześniej nie znałam w sklepie, oczywiście trzeba się przywitać. Kilka minut rozmowy i pożegnanie znowu z każdym po kolei. Pomijając już fakt, że przy każdym spotkaniu trzeba zamienić kilka zdań, a podwiezienie zakupów rodzinie wiąże się od razu z zaproszeniem do środka i kolejną rozmową. Lekki szok kulturowy?
en la playa
 
Po południu wraz z całą rodziną Alejandry pojechaliśmy do Altaty (jakieś 50 km), gdzie zjedliśmy posiłek. No i oczywiście przeżyłam moje pierwsze spotkanie z Oceanem. Wchodząc do wody podświadomie spodziewałam się temperatury Bałtyku, więc zaskoczenie było spore.
ALTATA!!!
 
Wieczorem siostra mojej host mamy („ta bardziej szalona”) miała mecz softballu, więc oczywiście trzeba było pojechać kibicować (chociaż fajniej byłoby, gdybym rozumiała chociaż część zasad).
Z host mamą, host ciocia w tle
No i żeby to było wszystko... Tak naprawdę cały czas się coś dzieje. Najtrudniej idzie mi językowo, ale coraz więcej rozumiem z hiszpańskiego, chociaż mówić nadal wolę po angielsku ;)



sobota, 16 sierpnia 2014

Przedsmak wymiany

12 sierpnia powiększył się grono moich braci, także obecnie mam młodszego brata, bliźniaka i starszego brata; rodzonego, przyrodniego i host; mówiącego po polsku, niemiecku i hiszpańsku. Taka różnorodność :)

powitanie na lotnisku

Uczucie jest niesamowicie dziwne, może po miesiącu bym się przyzwyczaiła... W każdym bądź razie po dwóch dniach przestawiłam się na angielski na tyle, że miałam problem z napisaniem jednego wpisu na bloga w ojczystym języku. Ciekawe jak będę pisać z Meksyku? Swoją drogą widzę w swoim angielskim potężne braki, ale myślę, że wspomagając się google translatorem jak na początek w Meksyku wystarczy, zwłaszcza, że moja meksykańska rodzina próbuje pisać do mnie po polsku i idzie im coraz lepiej ;) Mój host brat w prawdzie mówi genialnie po angielsku, ale inni wymieńcy w Polsce już niekoniecznie (miałam okazje poznać Deborę z Brazylii). 
polski język... nie taki trudny ;)

Nie jest łatwo być host rodziną. Największym problemem jest bariera językowa. Nawet jeżeli kilka osób w domu mówi trochę po angielsku trudno jest wyrazić emocje, jakieś rodzinne powiedzonka czy żarty słowne są nie do przetłumaczenia. Na początku kompletnie nie wiadomo czego oczekiwać od siebie nawzajem. Druga sprawa to różnica kulturowa, gdy wszystko okazuje się być niezwykłe od jajecznicy zaczynając, kończąc na kaloryferze i komunikacji miejskiej. Chociaż pierwszy tydzień jest mocno zapoznawczy. Potem Oscar jedzie na obóz językowy z innymi wymieńcami, a prawdziwe życie w Polsce zacznie się dopiero wraz z rokiem szkolnym. Jakby nie patrzeć do jego wyjazdu do Bydgoszczy zostały już tylko trzy dni, prawie pięć za nami, a tak bardzo obawiałam się jego przyjazdu. W tym momencie jestem w stanie powiedzieć, że cieszę się iż nie wyjechałam wcześniej. Dzięki tym kilku dniom dowiedziałam się jakich różnic mogę się spodziewać w Meksyku, jakie problemy mogą się pojawić na początku. No i tego, że przede wszystkim najważniejsze są pytania. Nawet te pozornie najbanalniejsze.

moja mama z braćmi
Wczoraj odbyłam też pierwsza rozmowę na Skype z moją host family. Umawialiśmy się na nią od dawna, ale wcześniej się to nie udało ze względu na różnicę czasu. Host brat, który dzień przed moim wyjazdem wylatuje na Słowację oprowadził mnie praktycznie po całym domu, poznałam całą rodzinę (mama Adriana, tata Juan Carlos, brat Juan Carlos i drugi: Adrian lat 12, pani ogarniająca dom, suczka Molly i rybki w akwarium) + dziesięcioletniego kuzyna i ciotkę Veronicę i dowiedziałam się trochę o najbliższej okolicy, szkole, rodzinnych tradycjach. Podobno rodzice szykują dla mnie dwie niespodzianki, jedna podczas, której „spotkam Pacyfik”, druga jest bardziej dla mojej amerykańskiej wizy ;). Jak na razie uwielbiam moją rodzinę, mam szczerą nadzieję, że oni też mnie polubią, co okaże się już wkrótce (chociaż może zająć trochę czasu).
host family
Zaczął się też niestety smutny czas pożegnań. Niestety nie jest mi dane zorganizowanie imprezy „pożegnalnej”, ponieważ jeżeli część moich znajomych jest aktualnie na miejscu, druga część jest w wakacyjnych rozjazdach. Staram się wykorzystać okazje by zobaczyć ich chociaż na chwilę, ale jest to trudne. Akurat dzisiaj mój rodzony brat wyjechał na obóz i wiem, że choć będę w Polsce jeszcze nieco ponad cztery dni, tak naprawdę nie zobaczę go przez najbliższe 10 miesięcy, tak samo jak najlepszych znajomych, którzy pojechali z nim. ("Justyna, co to za niejechanie jest?! Gdzie Twój plecak?"~Smus)

 
Najtrudniej będzie na lotnisku, gdy będzie mnie żegnać rodzina. W sumie nie wiem dlaczego tak jest, ale pożegnania ze znajomymi są zupełnie inne. Są ciężkie, ale równocześnie oni cieszą się moim szczęściem. A rodzina... Bardzo się denerwują wszystkim i już na miejscu tęsknią. Szczerze powiedziawszy nie chcę smutków przy moim wyjeździe. Zwłaszcza, że to będzie moment, w którym pomyślę: "w co ja się wpakowałam?!" To już wkrótce: 21 sierpnia, 10:10, Chopins' Airport

sobota, 9 sierpnia 2014

Dos visas i inne sprawy


Czas biegnie nieubłaganie do przodu. Do mojego mojego wyjazdu zostało już praktycznie kilka dni, chociaż na razie sen z powiek spędza mi raczej przyjazd meksykańskiego host brata. Nie wiem, czy sprawdzę się jako host siostra, a sytuacja jest dla mnie całkowicie nowa. Wiem jednak, że najbliższe 10 miesięcy będzie ciągłym nowościami. I chociaż czasami trochę mnie to przeraża tak naprawdę nie mogę się doczekać.

Do przyjazdu Oscara (host brat) chciałam się spakować, ale już widzę, że tak łatwo nie będzie. Mój pokój to w tym momencie jedno wielkie pobojowisko, nawet po uprzednim opróżnieniu z rzeczy w ciągu najbliższego roku nikomu do niczego nie przydatnych. A i tak wiem, że nie wezmę wszystkiego co powinnam. Nie ma opcji. Ktoś chce robić zakłady? ;) Mam tylko nadzieję, że obędzie się bez nadbagażu.

taki trochę nieporządek...

Ostatnie prawie trzy tygodnie minęły mi przede wszystkim na załatwianiu wiz. Największe atrakcje związane były oczywiście z ta meksykańską, a jakże. Na początku dowiedziałam się, że nie mam wszystkich potrzebnych dokumentów, co oczywiście wiązało się ze wzmożoną korespondencją na linii Polska-Meksyk i oczekiwaniem na przesyłkę zza oceanu. O ile jeden z papierów udało się załatwić bez większych komplikacji o tyle drugi, tzw. "Visa Application Form" (ta nazwa chyba na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako synonim problemu) zdawał się być twardszym orzechem do zgryzienia. W ambasadzie twierdzili, że go nie dostali, w Meksyku, że... nie istnieje. W momencie, kiedy poważnie zaczęłam zastanawiać się nad możliwością dogadania się w moim host country w języku angielskim, okazało się, że jednak trudniej porozumieć się po polsku w Polsce. Ów świstek od początku znajdował się w mojej dokumentacji, a powodem nieporozumienia były zmienione przez Rotary w tym roku formularze (w ambasadzie czekali na nowy, ja dostałam stara wersję). Także 6 sierpnia w samo południe wjechałam na 20 piętro wieżowca przy Alejach Jerozolimskich 123a (swoją drogą genialny widok z okna) by nieco ponad godzinę później opuścić go ze świeżutką wizą w łapce (w międzyczasie przeprowadziłam swoją pierwszą w życiu, jakże ambitną rozmowę w języku hiszpańskim, ze zdumieniem stwierdziwszy, że nawet coś rozumiem (?!); na szczęście całkowicie prywatną).

taaaak!!!
Na tym się jednak nie skończyło, bo już następnego dnia czekała mnie wizyta w ambasadzie o nieco mniej przyjaznej atmosferze. W sumie byłam pełna obaw, nasłuchałam się dużo niezbyt fajnych rzeczy na temat procesu zdobywania wizy do USA, a na dodatek dzień wcześniej zostałam pozbawiona papierów potwierdzających mój udział w wymianie (kopie to raczej nie to samo), także mój formularz DS-160 jak dla mnie wyglądał podejrzanie (nie, nie jestem członkiem grupy terrorystycznej, chociaż niektórzy byliby skłonni polemizować). Tymczasem jednak po standartowych pytaniach i obejrzeniu wizy meksykańskiej, bez dodatkowych dokumentów dostałam wizę na 10 lat. Więc o co tyle hałasu? Zresztą chyba i tak ciężko byłoby mnie uznać za realnego imigranta. Jeżeli dobrze pójdzie, kolejne moje marzenie się spełni.

W każdym bądź razie obecnie próbuję dopiąć wszystko na ostatni guzik. Nie sądzę jednak, żebym kiedykolwiek czuła się w pełni gotowa. I tak dotrze do mnie co robię dopiero w samolocie do Mexico City, o ile wcześniej nie zgubię się na lotnisku we Frankfurcie i wyrobię w swoim czasie na przesiadkę. A w sam wyjazd uwierzę chyba po powrocie ;) 11 dni!