sobota, 9 sierpnia 2014

Dos visas i inne sprawy


Czas biegnie nieubłaganie do przodu. Do mojego mojego wyjazdu zostało już praktycznie kilka dni, chociaż na razie sen z powiek spędza mi raczej przyjazd meksykańskiego host brata. Nie wiem, czy sprawdzę się jako host siostra, a sytuacja jest dla mnie całkowicie nowa. Wiem jednak, że najbliższe 10 miesięcy będzie ciągłym nowościami. I chociaż czasami trochę mnie to przeraża tak naprawdę nie mogę się doczekać.

Do przyjazdu Oscara (host brat) chciałam się spakować, ale już widzę, że tak łatwo nie będzie. Mój pokój to w tym momencie jedno wielkie pobojowisko, nawet po uprzednim opróżnieniu z rzeczy w ciągu najbliższego roku nikomu do niczego nie przydatnych. A i tak wiem, że nie wezmę wszystkiego co powinnam. Nie ma opcji. Ktoś chce robić zakłady? ;) Mam tylko nadzieję, że obędzie się bez nadbagażu.

taki trochę nieporządek...

Ostatnie prawie trzy tygodnie minęły mi przede wszystkim na załatwianiu wiz. Największe atrakcje związane były oczywiście z ta meksykańską, a jakże. Na początku dowiedziałam się, że nie mam wszystkich potrzebnych dokumentów, co oczywiście wiązało się ze wzmożoną korespondencją na linii Polska-Meksyk i oczekiwaniem na przesyłkę zza oceanu. O ile jeden z papierów udało się załatwić bez większych komplikacji o tyle drugi, tzw. "Visa Application Form" (ta nazwa chyba na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako synonim problemu) zdawał się być twardszym orzechem do zgryzienia. W ambasadzie twierdzili, że go nie dostali, w Meksyku, że... nie istnieje. W momencie, kiedy poważnie zaczęłam zastanawiać się nad możliwością dogadania się w moim host country w języku angielskim, okazało się, że jednak trudniej porozumieć się po polsku w Polsce. Ów świstek od początku znajdował się w mojej dokumentacji, a powodem nieporozumienia były zmienione przez Rotary w tym roku formularze (w ambasadzie czekali na nowy, ja dostałam stara wersję). Także 6 sierpnia w samo południe wjechałam na 20 piętro wieżowca przy Alejach Jerozolimskich 123a (swoją drogą genialny widok z okna) by nieco ponad godzinę później opuścić go ze świeżutką wizą w łapce (w międzyczasie przeprowadziłam swoją pierwszą w życiu, jakże ambitną rozmowę w języku hiszpańskim, ze zdumieniem stwierdziwszy, że nawet coś rozumiem (?!); na szczęście całkowicie prywatną).

taaaak!!!
Na tym się jednak nie skończyło, bo już następnego dnia czekała mnie wizyta w ambasadzie o nieco mniej przyjaznej atmosferze. W sumie byłam pełna obaw, nasłuchałam się dużo niezbyt fajnych rzeczy na temat procesu zdobywania wizy do USA, a na dodatek dzień wcześniej zostałam pozbawiona papierów potwierdzających mój udział w wymianie (kopie to raczej nie to samo), także mój formularz DS-160 jak dla mnie wyglądał podejrzanie (nie, nie jestem członkiem grupy terrorystycznej, chociaż niektórzy byliby skłonni polemizować). Tymczasem jednak po standartowych pytaniach i obejrzeniu wizy meksykańskiej, bez dodatkowych dokumentów dostałam wizę na 10 lat. Więc o co tyle hałasu? Zresztą chyba i tak ciężko byłoby mnie uznać za realnego imigranta. Jeżeli dobrze pójdzie, kolejne moje marzenie się spełni.

W każdym bądź razie obecnie próbuję dopiąć wszystko na ostatni guzik. Nie sądzę jednak, żebym kiedykolwiek czuła się w pełni gotowa. I tak dotrze do mnie co robię dopiero w samolocie do Mexico City, o ile wcześniej nie zgubię się na lotnisku we Frankfurcie i wyrobię w swoim czasie na przesiadkę. A w sam wyjazd uwierzę chyba po powrocie ;) 11 dni!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz