poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Powitanie z Meksykiem

Właśnie rozpoczął się mój czwarty dzień w Meksyku. Pomału zaczęło do mnie w końcu docierać, że tu jestem i zostanę przez najbliższe 10 miesięcy. W związku z tym nadszedł czas, żeby opisać jak się tu dostałam. Akurat dzisiaj mam trochę czasu, jutro już idę do szkoły.

Z Oscarem

20 sierpnia rano mój polski-meksykańki brat wyjechał na kurs językowy do Bydgoszczy ze zgrają innych wymieńców. I w ten sposób zyskałam możliwość urządzenia w domu wielkiej rewolucji pod tytułem „PAKOWANIE”. Tak naprawdę porządnie zabrałam się do tego wieczorem. O 22 udało mi się jakimś cudem, nadludzkim zresztą wysiłkiem zamknąć walizkę. I tu niespodzianka: 6 kg nadbagażu.
w trakcie pakowania
 Następną godzinę musiałam więc poświęcić na rozpakowanie walizki, wyrzucenie wszelakich rzeczy „nie do końca potrzebnych” i ponowne zapakowanie. W ten sposób pozbyłam się na rok ¼ dobytku. Poczułam też, jak wiele osób interesuje się moją podróżą, odbierając telefony i czytając wiadomości z życzeniami.
porada od doświadczonej koleżanki
walizka spersonalizowana ;)
Ranek 21 sierpnia nie należał do najwspanialszych momentów w moim życiu. Starałam się za wszelką cenę nie dać się ponieść emocjom (tym pozytywnym i tym mniej przyjemnym). Na lotnisko przyjechaliśmy z dużym zapasem czasu. W międzyczasie co chwila dopytywałam się jak coś mam zrobić, żądając jak najdokładniejszych szczegółów dotyczących przesiadki, na którą miałam tylko 85 minut, odbioru bagażu, kontroli paszportowej itd. Pierwszy i ostatni raz leciałam samolotem 7 lat wcześniej, lot trwał tylko 2 godziny, a ja jako 11-latka nie byłam zbyt zainteresowana formalnościami. Najtrudniejszy był moment, kiedy poszłam w stronę odprawy. Rodzice z ciocią, którzy mnie odprowadzali oczywiście zostali jeszcze przed długą, zawiłą kolejką ludzi czekających na kontrolę osobistą, a mój niegasnący od rana uśmiech stawał się coraz bardziej wymuszony. Wiedziałam, że trudno jest się im ze mną żegnać, ale dopiero w tym momencie poczułam w pełni, że mi też będzie czasami ciężko. Lekki stres towarzyszył mi aż startu.
Wprawdzie w pierwszym samolocie nie czułam się zbyt komfortowo (było ciasno i za głośno: poza silnikami i klimatyzacją był jeszcze nieco zdenerwowany sytuacją piesek pani obok), ale podróż minęła mi niezwykle szybko. Kiedy poproszono nas o zapięcie pasów nieco się zdziwiłam i w pierwszej chwili myślałam nawet, że to kwestia turbulencji czy czegoś tam. Ale to był Frankfurt. Nadal nie wiem, dlaczego kompletnie nie czułam się zdenerwowana. O ile wcześniej strasznie martwiłam się przesiadką o tyle teraz okazało się to niezwykle proste w wykonaniu. Na szczęście nie musiałam zmieniać terminala, jedynie piętro (spoko, nie wiedziałam czy na wyższe czy niższe, co tam). Oznakowania są naprawdę trudne do przeoczenia, chociaż na początku miałam wrażenie, że strzałki prowadzą mnie naokoło całego budynku. Potem pozostał już tylko telefon do mamy (doleciałam, żyję, znalazłam odpowiedni gate) i prawie godzina oczekiwania. Sprawa była o tyle ułatwiona, że bagaż został nadany od razu do Mexico City.

Drugi samolot był już sympatyczniejszy, chociaż ogromny, z dwoma przejściami. Na trzech siedzeniach byłam tylko ja i starsza pani z Hiszpanii, dla której język ojczysty był jedynym. Mnie najbardziej zafascynował ekran przed moim fotelem, chociaż przez pierwsze dwie godziny wpatrywałam się w ekran Meksykanina siedzącego kilka rzędów przede mną zastanawiając się jaki film ogląda. W końcu mi się udało odnaleźć go na swoim monitorze. I tak najlepszą rzeczą jaką znalazłam była możliwość oglądania symulacji obecnej lokalizacji samolotu (żyłka nawigatora?) oraz widoku z dwóch kamer umieszczonych na samolocie. Rzecz o tyle dobra, że siedziałam od przejścia, a pani obok uparcie zasłaniała okienko. Jeżeli chodzi o jedzenie to okazało się być całkiem niezłe, z tym, że jak dla mnie było go nawet za dużo. Oprócz licznych przekąsek i lunchu była nawet ciepła kolacja tuż przed lądowaniem. Poza tym tym tyle kawy jednego dnia nie wypiłam jeszcze nigdy. Może to była przyczyna tego, że zmęczona poczułam się dopiero o w Mexico City, około 1:30 polskiego czasu.
Już w Mexico City
Na miejscu została jeszcze kontrola dokumentów (Pan uparcie rozmawiał ze mną po hiszpańsku, a dopiero po fakcie uświadomiłam sobie, że pytania były czysto służbowe), lekko stresujące oczekiwanie na bagaż („czy na pewno nie musiałam go odebrać w Frankfurcie?”), szukanie odpowiedniego wyjścia i powitanie z rodzicami (nie powiem, że łatwo było ich znaleźć w tłumie takiej pierdołce z grajdołka jak ja, ale pomińmy...).
Z host mamą
No może bez przesady. Jeszcze 2 i pół godziny oczekiwania i dwugodzinny lot do Culiacán, który pomimo szczerych chęci oglądania przez okno nocnych widoków w całości przespałam. Już w rękawie poczułam zmianę klimatu. W DF było po prostu gorąco. W Culiacán... wręcz tropikalnie. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam bo wyjściu z lotniska był rząd palm i dosyć charakterystyczne meksykańskie taksówki.
Moja własna palma
Następny dzień był wyjątkowo krótki, przynajmniej część z moim udziałem. Wstałam dopiero na lunch i ciasto by przy okazji poznać najlepszą przyjaciółkę mojego host brata, który wyjechał na Słowację, córkę najlepszego przyjaciela (kardiologa zresztą, jej mama jest anestezjologiem) host taty i jego chrześnicę Alejandrę. Potem pojechaliśmy zobaczyć moją szkołę, po drodze odwiedzając pół rodziny. Finałem dnia były moje pierwsze w życiu tacos.
brat, mama, ja, Alejandra, tata
tacos
 
Drugi dzień również obfitował w niezwykłe przeżycia. Po pierwsze urodzinowe śniadanie siostry host mamy w restauracji. Na własnych uszach poczułam ile hałasu mogą robić meksykanie (!!!), poznałam też Dulce, dziewczynę z mojej szkoły i oczywiście drugie pół rodziny. Niezwykłe dla mnie jest to jak ciepli są ci ludzie. No i jeszcze zwyczaj przytulania i całowania wszystkich po kolei przy powitaniu i pożegnaniu (wyłamują się tylko niektórzy panowie, ale uścisk ręki musi być). Na początku czułam się z tym trochę dziwnie: spotykam kogoś kogo wcześniej nie znałam w sklepie, oczywiście trzeba się przywitać. Kilka minut rozmowy i pożegnanie znowu z każdym po kolei. Pomijając już fakt, że przy każdym spotkaniu trzeba zamienić kilka zdań, a podwiezienie zakupów rodzinie wiąże się od razu z zaproszeniem do środka i kolejną rozmową. Lekki szok kulturowy?
en la playa
 
Po południu wraz z całą rodziną Alejandry pojechaliśmy do Altaty (jakieś 50 km), gdzie zjedliśmy posiłek. No i oczywiście przeżyłam moje pierwsze spotkanie z Oceanem. Wchodząc do wody podświadomie spodziewałam się temperatury Bałtyku, więc zaskoczenie było spore.
ALTATA!!!
 
Wieczorem siostra mojej host mamy („ta bardziej szalona”) miała mecz softballu, więc oczywiście trzeba było pojechać kibicować (chociaż fajniej byłoby, gdybym rozumiała chociaż część zasad).
Z host mamą, host ciocia w tle
No i żeby to było wszystko... Tak naprawdę cały czas się coś dzieje. Najtrudniej idzie mi językowo, ale coraz więcej rozumiem z hiszpańskiego, chociaż mówić nadal wolę po angielsku ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz