poniedziałek, 22 września 2014

weekend w Mazatlán

zachód słońca, czyli zdjęcie nad oceanem musi być
Po mojej pierwszej wizycie nad Oceanem, host rodzice obiecali mi weekendowy wyjazd do Mazatlán, najpopularniejszego turystycznego miasta w stanie Sinaloa. Tak więc w piątek, gdy tylko ja i Adrian (mój host brat) wróciliśmy ze szkoły niemal natychmiast wyruszyliśmy w drogę. Przy okazji ominęło mnie spotkanie Rotary (mam nadzieję, że kieszonkowe jednak dadzą ;)). Po zakwaterowaniu w hotelu (Pueblo Bonito, jakby ktoś był ciekawy, miłe miejsce) natychmiast poszliśmy na plażę. Na miejscu byliśmy po 16, więc było jeszcze dużo czasu na wstępne zapoznanie z Pacyfikiem, hotelowym basenem i spełnienie jednego z moich drobnych marzeń, mianowicie galopu na plaży.
"Radocha" mina bezcenna
<3
Wieczorem trzeba było coś zjeść, więc pojechaliśmy na najważniejszy plac w Mazatlán, ten sam na którym dwa tygodnie temu jadłam kolację z Wymieńcami. Tym razem jednak mieliśmy nieco więcej czasu, a poza tym pogoda była bardziej dostosowana do moich możliwości przetrwania. Plac bardzo przypomina rynek w jakimś europejskim mieście: pełno stoisk z pamiątkami i rękodziełem i ludzi zarabiających na wszelkie sposoby. Oprócz tego na środku niewielka, zadaszona scena, na której miejscowa kapela grała meksykańskiego rock'n'rolla ;) Bardziej niecodzienne dla mnie jest to, że jeżeli w restauracji siedzisz na dworze, podczas posiłku podejdzie do ciebie z 10 osób proponujących kupno różnych przedmiotów i usług, zaczynając od biżuterii, przez wykonanie piosenki na cieście kokosowym kończąc. Jeżeli nie uda się przekonać potencjalnego nabywcy, sprzedawca podziękuje i zmieni stolik, ewentualnie wcześniej zamieni jeszcze kilka zdań.
flamingos
:
daleko nie było! Widok z tarasu w hotelu
Następnego dnia mieliśmy nieco mniej szczęścia. Od rana pogoda była taka sobie, raczej odpowiednia dla surferów, nie dla wczasowiczów. Także pozostał nam chwilowo przyhotelowy basen. Po południu wybraliśmy się na Skalistą Wyspę, przygotowaną dla turystów, ale w gruncie rzeczy niewiele różniącą się od normalnej plaży. Ponieważ kąpiel w oceanie nie była możliwa próbowaliśmy znaleźć inne rozrywki. Brat od razu znalazł sobie towarzystwo do gry w piłkę nożną, a ja z mamą wybrałam się na krótką przejażdżkę konną. Tym razem obyło się bez szaleństw, bo grupa była baaaardzo niezaawansowana. Nie mam bladego pojęcia gdzie udało mi się opalić ponieważ większość tego czasu spędziłam jednak w cieniu. Po powrocie do hotelu nastał czas błogiego lenistwa i basenowania. Troszkę narzekaliśmy z Adrianem, że nie możemy szaleć na plaży, więc w końcu rodzice nieco nam ustąpili, więc dzień zakończyliśmy wspaniałą bitwą na mokry piach (jak brat to brat, należy mu się, czy bliźniak czy młodszy). Ach, ten powrót do dzieciństwa. Dawno się tak dobrze nie bawiłam ;)
  W niedzielę rano wyruszyliśmy już w drogę powrotną. Warto wspomnieć, że miasta w Meksyku łączą w większości drogi podobne trochę do tych szybkiego ruchu lub autostrad, często są płatne. W trakcie podróży można się natknąć na policję, wojsko i kontrolę na wypadek przewożenia owoców (zakaz, nawet w obrębie stanu np.: na trasie Mazatlán – Culiacán. Podobno ze względu na owady, szczególnie Mosca Blanca (nie znalazłam po polsku). )
takie świństwo, może ktoś zna. Zdjęcie z Wikipedii
Przy okazji, jeszcze w Mazatlán odwiedziliśmy znajomych rodziców i równocześnie małą pacjentkę mamy, po czym udaliśmy się wszyscy do uroczego małego miasteczka w pobliżu, niestety jego nazwy nie pamiętam. Tam w równie uroczej restauracji, gdzie zjedliśmy gigantyczne śniadanie, które trwało ze dwie godziny jak nie dłużej. To co najlepiej zapamiętałam to przepyszne przyrządzane na miejscu tortille i obrusy, a raczej chusty na stołach (dla mnie cudo!). Coś w tym stylu z chęcią zabrałabym do Polski, także będę musiała poszukać. Czas zacząć oszczędzać na nadbagaż.

Z host mamą
Weekend zaliczam do bardzo udanych i mam nadzieję, że będę jeszcze miała okazję do podobnych wyjazdów z rodziną (nieeee chcęęęę zmieniać, ogłaszam bunt). Najśmieszniejsze jest to, że pomimo trzech tygodni w szkole nadal czuję się jak w czasie wakacji, no prawie, tak na 70%. Może dlatego, że temperatura jest nadal taka sama (zazwyczaj 33-35'), palmy rosną wszędzie a nad ocean wcale nie jest tak daleko... Trzeba tylko przeboleć te 5 dni wstawania o 5:30, lekcji od 7 (jak na ironię zawsze pierwszą lekcję mam po hiszpańsku) i pochodne po angielsku i wakacje trwają cały rok. Co nie oznacza wcale „nicnierobienia”.
Rodzinnie
Justyna Zdobywca

poniedziałek, 15 września 2014

Guadalajara - spotkanie Wymieńców cz.2

I'm sorry for stealing pictures from everybody (especially Elina), as you know, I forgot my camera again ;(

Po ostatnim spotkaniu w Mazatlán obiecałam sobie (i innym), że następnym razem jednak wezmę ze sobą aparat fotograficzny. Tym niemniej pakując się jak zwykle na ostatnią chwilę, znowu o nim zapomniałam. Także od kilku godzin próbuję ścigać znajomych w sprawie zdjęć, jak na razie ze skutkiem mizernym. Dlatego tenże post będzie uzupełniany na bieżąco.
Na wyjazd do Guadalajary czekałam niecierpliwie od dawna, właściwie odkąd tylko dowiedziałam się, że tam pojedziemy. Komukolwiek z meksykańskich znajomych powiedziałam, że mam takowe plany reagował długą opowieścią jakie to wspaniałe miasto. Ludzie lubią je przede wszystkim ponieważ jest duże, a to oznacza dużo rzeczy do zrobienia. No i do tego ciekawe budowle, parki, miejsca „rynkopodobne”, dużo restauracji, sklepów i stoisk ze wszystkim (lepiej niż na bazarku w Piasecznie, mamo ;) ).

Złą stroną wyjazdu miała być sama podróż, niestety autobusem, co oznacza 9 godzin w jedną stronę, dzień na miejscu i powrót. Ponieważ w sobotę rano miało odbyć się śniadanie dystryktu 4150, spotkanie wyjazdowe wyznaczono na godzinę 17 w piątek, tradycyjnie już pod Starbucksem w Cinépolis. Okazało się, że jedziemy niewielkim busikiem (ok. 30 miejsc): Wymieńcy sztuk 7 i przedstawiciele klubów Rotary z Culiacán. Na szczęście była klimatyzacja (chociaż w którymś momencie miałam już jej serdecznie dosyć, bo czułam się jak na Alasce).

przedwyjazdowe Frappucino Cajeta :P
Obok mnie siedział przedstawiciel Rotaractu, na szczęście znający angielski, co i tak nie przeszkadzało mu w próbach nauczenia mnie czegoś po hiszpańsku. Tym niemniej był całkiem miły, nawet usilnie próbował wcisnąć mi swoją poduszkę, co zresztą mu się udało. Biedak zapewne nie wiedział, że oznacza to pozbycie się jej na całą podróż ;) Mimo wszystko i tak zachwycał się nami Wymieńcami, bo zaprosił nas wszystkich na spotkanie swojego klubu w przyszłym tygodniu.

Z Culiacán wyjechaliśmy około 18:30, bo zanim wszyscy się zebrali (punktualność to chyba nie najmocniejsza strona ludzi z Ameryki Łacińskiej)i odwiedzili Starbucksa po drugiej stronie ulicy trochę czasu minęło. Półtorej godziny później zatrzymaliśmy się na tacos . Po raz pierwszy zamawiałam coś sama, więc oczywiście nie obyło się bez pomocy innych, a i tak nie byłam do końca pewna co zamawiam. Ostatecznie jednak zjadłam quesadillę con carne (tortilla, trochę większa niż do tacos z serem i specjalnie przyrządzonym mięsem, chyba najlepszym jakie do tej pory jadłam w Meksyku). Do picia dostałam wodę ryżową (z ryżu, mleczka kokosowego i czegośtam) i zdecydowanie na przyszłość zostanę jednak przy Jamaice (napiszę niedługo o przysmakach kuchni Meksykańskiej). Później było już tylko kilka godzin prób uśnięcia w jakiejkolwiek pozycji i... ciut przed 5 czasu w Culiacán, 6 w Guadalajarze zajechaliśmy pod hotel, gdzie podzielono nas na pokoje i dano czas do 7:45 na umycie się i ogólne przygotowanie do wyjścia.



Ja trafiłam do pokoju z Eliną z Finalandii. Natychmiast stwierdziłyśmy, że prysznic nie jest teraz najważniejszą rzeczą i poszłyśmy spać, ustawiając budzik na 7:00. Mimo to obie zgodnie go olałyśmy (przykro mi niezmiernie, nie jestem w stanie użyć innego słowa, gdyż było to typowe "olanie czegoś"), wstając 15 minut przed planowaną zbiórką. Jakimś cudem nawet się nie spóźniłyśmy, a nawet byłyśmy w autokarze pierwsze, zbierając komplementy o europejskiej punktualności... No cóż.

Na śniadaniu było dużo ludzi z Rotary i niestety „tylko” 23 Wymieńców (nadal nie wiem dlaczego nie było ludzi z Guadalajary i okolic, jedynie z Culiacán, Mazatlán i Tepic). Oczywiście wymienialiśmy się przypinkami, wizytówkami, kontaktami na facebooku i whatsappie; robiliśmy duuużo zdjęć z flagami i bez, rozmawialiśmy w kilku językach naraz... Niesamowicie było poznać tych wszystkich ludzi z tak wielu krajów (Brazylia, Włochy, Francja, Japonia, Tajwan, Niemcy, Finlandia, Polska (tylko ja, tradycyjnie), Słowacja, Kanada, Meksyk ;) ), spotkać znowu znajomych z Mazatlán.
Następna była wycieczka piętrowym autobusem z odkrytym dachem, z flagami powiewającymi z burt i ludźmi wykrzykującymi nazwy swoich państw, gdy tylko ktoś z przechodniów zapytał skąd jesteśmy. Co z tego, że pod koniec część z nas przysypiała, i tak było magiczne ;)

Potem była krótka wizyta w muzeum historii Meksyku.
Czekał nas jeszcze obiad z Rotary, oczywiście tacos. (Przepraszam, muszę o tym napisać, pocieszając się tym, że nie wszyscy znają język Polski.) W trakcie oczekiwania dostaliśmy coś jak prażynki ziemniaczana z sosem. W międzyczasie ktoś prowadził prezentację po hiszpańsku. Nie zapomnę miny kolegi z Niemiec, który zabrał się za jedzenie prażynek, a tuż po tym wstaliśmy by salutować do flagi. Sos okazał się piekielnie ostry, a chwilowo dostęp do czegoś do picia był niemożliwy. Posiłek trochę się przeciągnął, bo oczywiście trzeba było się nagadać, a i tak mam poczucie, że spędziliśmy razem za mało czasu. Cóż, trzeba cierpliwie czekać na następny wspólny wyjazd. Potem nastał już czas pożegnań.
Nasza ekipa z Culiacán miała jeszcze dużo czasu, chcieliśmy wyjechać później, żeby nie być na miejscu o trzeciej nad ranem. Zdążyliśmy więc przejść się po okolicy. Gabi z Brazylii chciała kupić sombrero, koniecznie w kolorach flagi. W końcu udało się znaleźć odpowiednie i ostatecznie kupiliśmy je wszyscy, z tym, że chłopcy w innych kolorach.

Po powrocie, po dwóch nieprzespanych nocach czułam się tak samo jak podczas Jet Lagu tuż po przyjeździe do Meksyku, ale to naprawdę nie jest ważne. Żałuję tylko, że wyjazd był taki krótki, mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze dużo okazji by kontynuować nawiązane znajomości z Wymieńcami, a także z Rotexem. Przed nami jeszcze ponad 9 miesięcy!

takie tam z "rynku" w Guadalajarze

(mat)-biol-chem w Meksyku, czyli jak zostałam (prawie) lekarzem

Z napisaniem tego posta musiałam się strasznie wysilać i nawet przez dłuższy czas zastanawiałam się czy w ogóle go publikować. Wszakże zdaję sobie sprawę z tego, że tematyka nie musi interesować każdego, a już na pewno nie w takim stopniu jak mnie. Tym niemniej jednak ostatecznie zdecydowałam się na to, ponieważ z mojego punktu widzenia było to niesamowite doświadczenie i szansa jedna na milion. Także...

 Zapewne większość czytających mojego bloga wie, że poważnie zastanawiam się nad studiowaniem medycyny. Tak się złożyło, że moi meksykańscy host rodzice są lekarzami: tata ginekologiem, a mama pediatrą. Gdy tylko dowiedzieli się, że tematyka mnie interesuje od razu zaproponowali mi dołączenie do nich. Na początku myślałam, że to tylko żart, jednak kiedy już po przyjeździe do Culiacán, tata zapytał czy miałabym ochotę pewnego dnia odwiedzić szpital oczywiście się zgodziłam. Myślałam, że takie rzeczy się nie zdarzają ze względu na wymogi higieny, ale w końcu mieszkam z lekarzami, którzy już trochę mnie znają i poza tym mają jeszcze moje aktualne badania.

Tak więc w końcu nastał ten dzień. O 7:30 rano pojechałam z mamą do szpitala, o ile się nie mylę publicznego, także standardy średnie, ale co tam. Tata zapewne tradycyjnie wyjechał z domu o 5:30.

Moi rodzice pracują w różnych szpitalach w Culiacán, publicznych i prywatnych; w ciągu dnia raz są w jednym miejscu, raz w drugim. Tata zarówno prowadzi operacje jak i konsultacje, zresztą podobnie jak mama, która zajmuje się głównie noworodkami. Tego dnia oboje pracowali na jednym oddziale a właściwie bloku operacyjnym, chociaż jak przypuszczam, ten w meksyku różni się od polskiego. Żeby w ogóle wejść na blok musiałam spełnić obowiązujące standardy higieny, zmienić swoje ubranie na typowy strój lekarski (pożyczony od mamy), założyć ochraniacze na buty i włosy. Dostałam również maseczkę. Zaraz po wejściu na oddział bez pytania dostałam do potrzymania noworodka i jakimś cudem żadne z nas nie zrobiło krzywdy drugiemu. Przyznam szczerze, że akurat w tamtym momencie chwilowo przeszedł mi strach przed małymi dziećmi a nawet doszłam do wniosku, że te zaraz po urodzeniu może nie są takie groźne, szczególnie dla lekarza. No jakoś się nie pogryzłyśmy ;)

Pierwszym punktem programu była rzecz najważniejsza, a mianowicie śniadanie w specjalnym pomieszczeniu. Trzeba przyznać, że Meksykanie jedzą bardzo duże śniadania, często z mięsem, ziemniakami i co tam jeszcze się znajdzie. Tym razem była to popularna tu machaca con papas (suszona wołowina z ziemniakami właśnie i innymi dodatkami) w wersji pikantnej i mniej pikantnej, ser przypominający nieco bundz, wszędobylskie tortille i frijoles refritos (że tak to ładnie nazwę krem z fasoli i sera) no i Cola. Oczywiście śniadanie zapewne również było sterylne, wszakże przygotowane w ramach podziękowania przez pielęgniarkę, której córka trzy tygodnie wcześniej rodziła w tymże szpitalu.

rodzinna ekipa ;)
Rodzice przedstawili mnie znajomym z pracy, jak dowiedzieli się, że myślę o studiowaniu medycyny jeden z nich zapytał czy chcę iść z nim na operację (!). Szansa jak przypuszczam jedyna w życiu, bo w Polsce nigdy by mnie na salę operacyjną nie wpuścili jak sądzę (no chyba, że dopiero na studiach). Także ochoczo pognałam we wskazane miejsce.

Obawiałam się, że będę na tej sali przeszkadzać, ale nie dość, że pozwolili mi siedzieć lub stać całkiem blisko, to jeszcze operator po angielsku tłumaczył mi co robi, a w międzyczasie wypytywał jak mi smakuje meksykańskie jedzenie (temat zaiste na miejscu). Na początku co chwila ktoś się dopytywał czy dobrze się czuję i nie jest mi słabo, także w pewnym momencie naprawdę zaczęłam się zastanawiać, czy może jednak powinno. Chyba jednak jest to kwestia psychiki i nastawienia. No i sekcji karpia na biologii ;)

Na tym się nie skończyło, bo mój tata miał jeszcze dwie cesarki do wykonania jako operator, mama z kolei zajmowała się dziećmi zaraz po urodzeniu: ważenie, mierzenie, ocena stanu i takie tam.

Tak więc te kilka godzin, które spędziłam na oddziale obfitowało w przeżycia bardzo niezwykłe i dostarczyło mi wiele niezapomnianych emocji. Wprawdzie moje studia w tym kierunku nadal stoją pod znakiem zapytania, ale ta wizyta na pewno mnie nie zniechęciła, wręcz przeciwnie. Naprawdę! Przypuszczam, że niektórych to zdziwi, ale jak to powiedział mój meksykański tata: „So you want to study medicine? You must be crazy. As we are.” I tego się trzymam.
zaiste twarzowo, w koszulce w trupki

niedziela, 7 września 2014

Mazatlán - spotkanie wymieńców


   Nadszedł w końcu czas pierwszego większego spotkania z Rotary. Tak więc w sobotę o 8 rano spotkaliśmy się w Starbucksie (oczywiście Carmel Frappucino musiało być) w Cinépolis (takie jakby centrum handlowe w Culiacán, którego głównym punktem jest kino): wszyscy wymieńcy z Culiacán i odległego o 30 km Navolato (Gabrielle, Isabela i Giovanna z Brazylii, Jakub ze Słowacji, Nao z Japonii, Elina z Finlandii i ja – z Polski, tak jakby ktoś nie wiedział ;) ), nasz konsoler i równocześnie host tata Giovanny, jego córka Luisa, która w zeszłym roku była na wymianie w Niemczech oraz koordynatorka wymiany. 

    Była to pierwsza okazja by poznać pozostałych exchange students, wcześniej w szkole spotkałam Gabi, a Jakuba i Giovannę na pierwszym spotkaniu z Rotary, a także pierwsza okazja by zobaczyć prawie wszystkich host rodziców, co jest o tyle istotne, że niektórzy z nich będą w przyszłości moimi rodzicami (chociaż jak na razie ja najchętniej nie zmieniałabym rodziny, bo uwielbiam moją obecną). Stamtąd też wkrótce wyruszyliśmy do odległego o 200 km turystycznego Mazatlán ( 400 tysięcy mieszkańców) miasta położonego nad samym Oceanem. Droga z kilkoma postojami (w tym na zdjęcia) trwała chyba nieco ponad dwie godziny.
Isabela, Gabrielle, Giovanna, Elina, ja, Jakub, Nao

    Na miejscu zatrzymaliśmy się pod McDonald's gdzie spotkaliśmy się z wymieńcami z Mazatlán i Rotexem z poprzednich lat. Następnie udaliśmy się do hotelu Marina (czy jakoś tak), gdzie spędziliśmy kilka godzin na basenie, wykorzystując je na wzajemne zapoznanie się. Dla mnie trudne było to, że większość rozmawiała po hiszpańsku, ewentualnie po portugalsku (połowa z 14 obecnych wymieńców jest z Brazylii + potężny skład Rotexu meksykańskiego; reszta z Japonii (2); Finlandii (1), Polski (1), Włoch (1), Słowacji (1), Kanady (1)). 
[miejsce na zdjęcia, bo ktoś je ma]

    Pomiędzy leżakami przechadzały się gekonopodobne stwory (jak przypuszczam również atrakcja turystyczna hotelu), które koledzy próbowali karmić hamburgerem z frytkami, wynik eksperymentu pozostał dla mnie nieznany. 

    Okazało się, że będziemy nocować w domach host rodzin z Mazatlán. Ja akurat trafiłam do domu
Matíasa z Brazylii. Chłopak praktycznie nie mówi po angielsku (może w takim stopniu jak ja po hiszpańsku, a przynajmniej tak twierdził), do tego wydawał się był dosyć nieśmiały, zdecydowanie lepiej czuł się na kolacji wśród innych ludzi z Brazylii. Dopiero później Luisa wytłumaczyła mi, że to jego drugi dzień w Meksyku. Poza tym jednak ma bardzo miłą host family, w tym wspaniałe trzy siostry (szczególnie zauroczyła mnie najmłodsza, na oko z 9 lat). Po ulokowaniu się w domach praktycznie od razu pojechaliśmy na spotkanie z Rotary: konferencję na której przedstawiono nam zasady jakie mają nas obowiązywać w czasie wymiany, powitali nas mazatlańscy host rodzice, Rotary i Rotex. Oczywiście po raz kolejny, tak samo jak na pierwszym spotkaniu w Culiacán, musieliśmy powiedzieć kilka słów o sobie. Także jakoś wydukałam te kilka zdań po hiszpańsku, chociaż byłam do tego kompletnie nieprzygotowana. Jak na razie lepiej niż po hiszpańsku porozumiewam się w języku „spanglish”, nadal jeszcze z przewagą angielskiego.

zbiórka na zdjęcia: uno
dos
tres!
 Po konferencji Mazatláńczycy mieli jeszcze swój kurs hiszpańskiego, dlatego nasz konsoler zabrał nas nad Ocean. Niestety nie na plażę (pogoda była kiepska, chyba nawet sztorm) a na deptak, ale i tak było miło. Trochę sprzeczne emocje wywołał we mnie facet, który skoczył ze skały do wody (fale nie były małe, a poza tym skał tam było dużo i ze dwa krzyże upamiętniające samobójców), po czym dopłynął do brzegu. No ale cóż...

Następnym punktem programu była kolacja z wymieńcami w jednej z restauracji w „najważniejszym punkcie Mazatlán” (porównałabym do polskiego starego miasta czy rynku). Brazylijczycy oczywiście robili największy hałas, śpiewając piosenki po portugalsku w ramach konkurencji dla meksykańskiej kapeli grającej w pobliżu.
Brasil, Brasil, Brasil, Polonia (Perdon amigas hermosas, me gusta esta foto mucho) 




Dzień był jak najbardziej udany, chociaż zepsuło mi go trochę niezbyt dobre samopoczucie: prawie cały dzień bez klimatyzacji i jeszcze mój układ pokarmowy zdeczka buntujący się przeciwko zmianom nawyków żywieniowych). Kilkugodzinny pobyt na słońcu sprawił, że wieczorem nie miałam już siły na nic i marzyłam tylko o tym, żeby w końcu pójść spać, a nie integracji z kimkolwiek. Mam nadzieję, że następnym razem będzie lepiej. Tym niemniej cieszę się, że poznałam część wymieńców (szczególnie tych z mojej okolicy), bo już za tydzień dystryktalne spotkanie w Guadalajarze! A to oznacza, ze będzie się działo ;)




czwartek, 4 września 2014

szkoła, weekend i pierwsze spotkanie z Rotary

   Ostatni tydzień minął mi przede wszystkim na poznawaniu szkoły, rzekomo jednej z najlepszych w Meksyku (czytaj: potwornie drogiej, bo system edukacji jest tu kompletnie inny: większość szkół jest prywatna i nie każdy może sobie pozwolić na naukę w liceum, o studiach już nie mówiąc. Obowiązkowe jest jedynie ukończenie podstawówki, o ile się nie mylę.) W sumie rozmawiałam trochę o tym z moim meksykańskim tatą, zazwyczaj zaczynało się od pytania „jak było w szkole?” po którym zaczynałam wymieniać wszystkie różnice pomiędzy polską szkołą a meksykańską.
     Jak już pisałam, każdy przedmiot mam z inną klasą, co jest o tyle denerwujące, że trochę utrudnia mi integrację z jakąś konkretną grupą, bo z niektórymi mam dwie lekcje w tygodniu, z innymi trochę więcej, ale i tak po lekcji zamiast pogadać z ludźmi muszę lecieć do innego budynku albo chociaż sali. Integracja przebiega więc raczej powoli na różnych polach ;) Z jedną grupą spędzam przerwę, z drugą idę na śniadanie jak akurat nie mam lekcji, z trzecią czekam po lekcjach w bibliotece oglądając filmiki na youtubie albo przysypiając w sali audiowizualnej (są tam takie fajne pufy). 

   W pierwszych dniach oddychałam z ulgą na lekcjach po angielsku, ale to jednak większość. Po hiszpańsku mam jedynie literaturę (nie rozumiem NIC, także zazwyczaj odrabiam pracę domową albo próbuję nauczyć się hiszpańskiego) i fizykę, na której koleżanka dzielnie tłumaczy mi podstawowe pojęcia. Na szczęście w przyszłym tygodniu zaczynam kurs hiszpańskiego, bo jednak uczniowie wolą mówić po hiszpańsku niż po angielsku (ciekawe dlaczego?).

    Lekcje zaczynają się o 7 rano, więc, żeby się wyrobić muszę wstać najpóźniej o 5:45. O 6:20 przyjeżdża po mnie Dulce, z którą trzy razy w tygodniu mam pierwszą lekcję. Tata zazwyczaj wychodzi z domu wcześniej, ale za to mama zazwyczaj wstaje ze mną i z moim bratem i robi śniadanie (nie zawsze wyrabiam się, żeby zjeść w domu, ale Adrian ma więcej czasu, bo jego szkoła jest dwie przecznice od domu). W tym tygodniu udało mi się jednak pobić wszelkie rekordy. Wyłączyłam budzik nastawiony na 5:30 myśląc, że zadzwoni za 10 minut i... obudziłam się 6:14. O 6:26 byłam już w samochodzie, co oznacza, że 12 minut wystarcza, ale bynajmniej nie zamierzam tego powtarzać. 

Większość uczniów kończy zajęcia o 13:30. Teoretycznie nie za długo, ale w praktyce to jakby upakować osiem polskich godzin lekcyjnych w krótszym czasie (4 razy półtorej godziny + pół godziny przerwy), z tym, że to jednak nie do końca to samo. Nauczyciele nie gonią specjalnie z materiałem, a zdarza się, że kończą i pół godziny przed czasem. Oprócz tego Quizy (taka kartkówka) zazwyczaj są ostatnim punktem lekcji, z tym, że czasami obejmują też trochę materiału z owej lekcji. Na razie pisałam tylko quiz z matematyki, bo na innych lekcjach mam zaległości, a jakoś nikt nie każe mi uzupełniać materiału.

 Przed przyjazdem do Meksyku nasłuchałam się od znajomych o niskim poziomie edukacji. Wydaje mi się, że akurat w mojej szkole jest i tak nieźle, bo zamiast uczyć się o trójkątach prostokątnych przerabiamy granice funkcji. Tym niemniej i tak czuję się jak w gimnazjum, ale z tego akurat się cieszę. 

Po południu, zazwyczaj o 16 zaczynają się zajęcia sportowe i artystyczne, które dla mnie nie są obowiązkowe, ale niektóre klasy muszą w nich uczestniczyć. W sumie prawie wszyscy, których znam na coś chodzą. Do wyboru są: piłka nożna, koszykówka, siatkówka (której koleżanki mi nie polecały, bo podobno „to prawie tylko ćwiczenia i lepiej pójść na siłownię, tam przynajmniej jest klimatyzacja”, softball, tenis, malowanie, śpiew, taniec, teatr i różne instrumenty muzyczne.
  Ja obecnie testuję różne tańce. Na jedne nie będę mogła chodzić (całkiem mi się podobały, rozgrzewka była jak do jazzu, ale choreografia bardziej przypominała hip-hop. Niestety koliduje z nimi kurs hiszpańskiego), dlatego już następnego dnia poleciałam na „contemporary” ku uciesze moich host rodziców. Okazało się, że grupa ma już wyćwiczone różne sekwencje a instruktorka nic nie tłumaczy, ewentualnie prostuje jakieś kwestie techniczne. Można powiedzieć, że zajęcia odzwierciedlały moją wymianę: niewiele rozumiem, nic nie umiem, ale obserwuję i próbuję, co z tego, że nie wszystko wychodzi, trening podobno czyni mistrza (?!). No w każdym bądź razie jutro mam kolejne zajęcia ;)

Ubiegły weekend również spędziłam całkiem przyjemnie. W sobotę byliśmy całą rodziną w kinie, ale w strefie VIP, co oznacza bardzo wygodne fotele i możliwość zamówienia różnego rodzaju przekąsek z sushi włącznie. Ów luksus nie jest wcale taki drogi, bo bilety kosztują 95-114 pesos (jakieś 24-29 złotych, por. polskie bilety do kina) Film na szczęście był po angielsku z hiszpańskimi napisami, bo pewnie niewiele bym jeszcze zrozumiała.
Niedziela była z kolei dniem basenowym. W La Primaverze w prawie każdym z barrios jest odkryty basen (+niektórzy mają w ogródku). Woda była mniej więcej w temperaturze jacuzzi. Także spędziliśmy bardzo miłe popołudnie i wieczór: moja host rodzina z rodziną Alejandry (tą samą, z którą byliśmy w Altacie).

z Ale
W tym tygodniu byłam też na moim pierwszym spotkaniu Rotary. Było dużo Wymieńców, bo oprócz trzech osób, które są na wymianie obecnie było także pięcioro zeszłorocznych (troje było w Niemczech, jedna dziewczyna w Tajlandii i chłopak we Włoszech) z prezentacjami o swoich wyjazdach.
Jakub, Giovanna, ja, Luisa (host siostra Giovanny)
Prawie wszyscy Wymieńcy (ktoś nam jednak uciekł)
Słowacja, Brazylia, Polska
 Napiszę więcej jak znajdę chwilę, bo na razie jest ciężko ;) ;)