|
zachód słońca, czyli zdjęcie nad oceanem musi być |
Po mojej pierwszej wizycie nad Oceanem, host rodzice obiecali mi weekendowy wyjazd do Mazatlán, najpopularniejszego turystycznego miasta w stanie Sinaloa. Tak więc w piątek, gdy tylko ja i Adrian (mój host brat) wróciliśmy ze szkoły niemal natychmiast wyruszyliśmy w drogę. Przy okazji ominęło mnie spotkanie Rotary (mam nadzieję, że kieszonkowe jednak dadzą ;)). Po zakwaterowaniu w hotelu (Pueblo Bonito, jakby ktoś był ciekawy, miłe miejsce) natychmiast poszliśmy na plażę. Na miejscu byliśmy po 16, więc było jeszcze dużo czasu na wstępne zapoznanie z Pacyfikiem, hotelowym basenem i spełnienie jednego z moich drobnych marzeń, mianowicie galopu na plaży.
|
"Radocha" mina bezcenna |
|
<3 |
Wieczorem trzeba było coś zjeść, więc pojechaliśmy na najważniejszy plac w Mazatlán, ten sam na którym dwa tygodnie temu jadłam kolację z Wymieńcami. Tym razem jednak mieliśmy nieco więcej czasu, a poza tym pogoda była bardziej dostosowana do moich możliwości przetrwania. Plac bardzo przypomina rynek w jakimś europejskim mieście: pełno stoisk z pamiątkami i rękodziełem i ludzi zarabiających na wszelkie sposoby. Oprócz tego na środku niewielka, zadaszona scena, na której miejscowa kapela grała meksykańskiego rock'n'rolla ;) Bardziej niecodzienne dla mnie jest to, że jeżeli w restauracji siedzisz na dworze, podczas posiłku podejdzie do ciebie z 10 osób proponujących kupno różnych przedmiotów i usług, zaczynając od biżuterii, przez wykonanie piosenki na cieście kokosowym kończąc. Jeżeli nie uda się przekonać potencjalnego nabywcy, sprzedawca podziękuje i zmieni stolik, ewentualnie wcześniej zamieni jeszcze kilka zdań.
|
flamingos |
|
daleko nie było! Widok z tarasu w hotelu |
Następnego dnia mieliśmy nieco mniej szczęścia. Od rana pogoda była taka sobie, raczej odpowiednia dla surferów, nie dla wczasowiczów. Także pozostał nam chwilowo przyhotelowy basen. Po południu wybraliśmy się na Skalistą Wyspę, przygotowaną dla turystów, ale w gruncie rzeczy niewiele różniącą się od normalnej plaży. Ponieważ kąpiel w oceanie nie była możliwa próbowaliśmy znaleźć inne rozrywki. Brat od razu znalazł sobie towarzystwo do gry w piłkę nożną, a ja z mamą wybrałam się na krótką przejażdżkę konną. Tym razem obyło się bez szaleństw, bo grupa była baaaardzo niezaawansowana. Nie mam bladego pojęcia gdzie udało mi się opalić ponieważ większość tego czasu spędziłam jednak w cieniu. Po powrocie do hotelu nastał czas błogiego lenistwa i basenowania. Troszkę narzekaliśmy z Adrianem, że nie możemy szaleć na plaży, więc w końcu rodzice nieco nam ustąpili, więc dzień zakończyliśmy wspaniałą bitwą na mokry piach (jak brat to brat, należy mu się, czy bliźniak czy młodszy). Ach, ten powrót do dzieciństwa. Dawno się tak dobrze nie bawiłam ;)
W niedzielę rano wyruszyliśmy już w drogę powrotną. Warto wspomnieć, że miasta w Meksyku łączą w większości drogi podobne trochę do tych szybkiego ruchu lub autostrad, często są płatne. W trakcie podróży można się natknąć na policję, wojsko i kontrolę na wypadek przewożenia owoców (zakaz, nawet w obrębie stanu np.: na trasie Mazatlán – Culiacán. Podobno ze względu na owady, szczególnie Mosca Blanca (nie znalazłam po polsku). )
|
takie świństwo, może ktoś zna. Zdjęcie z Wikipedii |
Przy okazji, jeszcze w Mazatlán odwiedziliśmy znajomych rodziców i równocześnie małą pacjentkę mamy, po czym udaliśmy się wszyscy do uroczego małego miasteczka w pobliżu, niestety jego nazwy nie pamiętam. Tam w równie uroczej restauracji, gdzie zjedliśmy gigantyczne śniadanie, które trwało ze dwie godziny jak nie dłużej. To co najlepiej zapamiętałam to przepyszne przyrządzane na miejscu tortille i obrusy, a raczej chusty na stołach (dla mnie cudo!). Coś w tym stylu z chęcią zabrałabym do Polski, także będę musiała poszukać. Czas zacząć oszczędzać na nadbagaż.
|
Z host mamą |
Weekend zaliczam do bardzo udanych i mam nadzieję, że będę jeszcze miała okazję do podobnych wyjazdów z rodziną (nieeee chcęęęę zmieniać, ogłaszam bunt). Najśmieszniejsze jest to, że pomimo trzech tygodni w szkole nadal czuję się jak w czasie wakacji, no prawie, tak na 70%. Może dlatego, że temperatura jest nadal taka sama (zazwyczaj 33-35'), palmy rosną wszędzie a nad ocean wcale nie jest tak daleko... Trzeba tylko przeboleć te 5 dni wstawania o 5:30, lekcji od 7 (jak na ironię zawsze pierwszą lekcję mam po hiszpańsku) i pochodne po angielsku i wakacje trwają cały rok. Co nie oznacza wcale „nicnierobienia”.
|
Rodzinnie |
|
Justyna Zdobywca |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz