poniedziałek, 15 września 2014

(mat)-biol-chem w Meksyku, czyli jak zostałam (prawie) lekarzem

Z napisaniem tego posta musiałam się strasznie wysilać i nawet przez dłuższy czas zastanawiałam się czy w ogóle go publikować. Wszakże zdaję sobie sprawę z tego, że tematyka nie musi interesować każdego, a już na pewno nie w takim stopniu jak mnie. Tym niemniej jednak ostatecznie zdecydowałam się na to, ponieważ z mojego punktu widzenia było to niesamowite doświadczenie i szansa jedna na milion. Także...

 Zapewne większość czytających mojego bloga wie, że poważnie zastanawiam się nad studiowaniem medycyny. Tak się złożyło, że moi meksykańscy host rodzice są lekarzami: tata ginekologiem, a mama pediatrą. Gdy tylko dowiedzieli się, że tematyka mnie interesuje od razu zaproponowali mi dołączenie do nich. Na początku myślałam, że to tylko żart, jednak kiedy już po przyjeździe do Culiacán, tata zapytał czy miałabym ochotę pewnego dnia odwiedzić szpital oczywiście się zgodziłam. Myślałam, że takie rzeczy się nie zdarzają ze względu na wymogi higieny, ale w końcu mieszkam z lekarzami, którzy już trochę mnie znają i poza tym mają jeszcze moje aktualne badania.

Tak więc w końcu nastał ten dzień. O 7:30 rano pojechałam z mamą do szpitala, o ile się nie mylę publicznego, także standardy średnie, ale co tam. Tata zapewne tradycyjnie wyjechał z domu o 5:30.

Moi rodzice pracują w różnych szpitalach w Culiacán, publicznych i prywatnych; w ciągu dnia raz są w jednym miejscu, raz w drugim. Tata zarówno prowadzi operacje jak i konsultacje, zresztą podobnie jak mama, która zajmuje się głównie noworodkami. Tego dnia oboje pracowali na jednym oddziale a właściwie bloku operacyjnym, chociaż jak przypuszczam, ten w meksyku różni się od polskiego. Żeby w ogóle wejść na blok musiałam spełnić obowiązujące standardy higieny, zmienić swoje ubranie na typowy strój lekarski (pożyczony od mamy), założyć ochraniacze na buty i włosy. Dostałam również maseczkę. Zaraz po wejściu na oddział bez pytania dostałam do potrzymania noworodka i jakimś cudem żadne z nas nie zrobiło krzywdy drugiemu. Przyznam szczerze, że akurat w tamtym momencie chwilowo przeszedł mi strach przed małymi dziećmi a nawet doszłam do wniosku, że te zaraz po urodzeniu może nie są takie groźne, szczególnie dla lekarza. No jakoś się nie pogryzłyśmy ;)

Pierwszym punktem programu była rzecz najważniejsza, a mianowicie śniadanie w specjalnym pomieszczeniu. Trzeba przyznać, że Meksykanie jedzą bardzo duże śniadania, często z mięsem, ziemniakami i co tam jeszcze się znajdzie. Tym razem była to popularna tu machaca con papas (suszona wołowina z ziemniakami właśnie i innymi dodatkami) w wersji pikantnej i mniej pikantnej, ser przypominający nieco bundz, wszędobylskie tortille i frijoles refritos (że tak to ładnie nazwę krem z fasoli i sera) no i Cola. Oczywiście śniadanie zapewne również było sterylne, wszakże przygotowane w ramach podziękowania przez pielęgniarkę, której córka trzy tygodnie wcześniej rodziła w tymże szpitalu.

rodzinna ekipa ;)
Rodzice przedstawili mnie znajomym z pracy, jak dowiedzieli się, że myślę o studiowaniu medycyny jeden z nich zapytał czy chcę iść z nim na operację (!). Szansa jak przypuszczam jedyna w życiu, bo w Polsce nigdy by mnie na salę operacyjną nie wpuścili jak sądzę (no chyba, że dopiero na studiach). Także ochoczo pognałam we wskazane miejsce.

Obawiałam się, że będę na tej sali przeszkadzać, ale nie dość, że pozwolili mi siedzieć lub stać całkiem blisko, to jeszcze operator po angielsku tłumaczył mi co robi, a w międzyczasie wypytywał jak mi smakuje meksykańskie jedzenie (temat zaiste na miejscu). Na początku co chwila ktoś się dopytywał czy dobrze się czuję i nie jest mi słabo, także w pewnym momencie naprawdę zaczęłam się zastanawiać, czy może jednak powinno. Chyba jednak jest to kwestia psychiki i nastawienia. No i sekcji karpia na biologii ;)

Na tym się nie skończyło, bo mój tata miał jeszcze dwie cesarki do wykonania jako operator, mama z kolei zajmowała się dziećmi zaraz po urodzeniu: ważenie, mierzenie, ocena stanu i takie tam.

Tak więc te kilka godzin, które spędziłam na oddziale obfitowało w przeżycia bardzo niezwykłe i dostarczyło mi wiele niezapomnianych emocji. Wprawdzie moje studia w tym kierunku nadal stoją pod znakiem zapytania, ale ta wizyta na pewno mnie nie zniechęciła, wręcz przeciwnie. Naprawdę! Przypuszczam, że niektórych to zdziwi, ale jak to powiedział mój meksykański tata: „So you want to study medicine? You must be crazy. As we are.” I tego się trzymam.
zaiste twarzowo, w koszulce w trupki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz