Ostatni tydzień minął mi przede wszystkim na poznawaniu szkoły, rzekomo jednej z najlepszych w Meksyku (czytaj: potwornie drogiej, bo system edukacji jest tu kompletnie inny: większość szkół jest prywatna i nie każdy może sobie pozwolić na naukę w liceum, o studiach już nie mówiąc. Obowiązkowe jest jedynie ukończenie podstawówki, o ile się nie mylę.) W sumie rozmawiałam trochę o tym z moim meksykańskim tatą, zazwyczaj zaczynało się od pytania „jak było w szkole?” po którym zaczynałam wymieniać wszystkie różnice pomiędzy polską szkołą a meksykańską.
Jak już pisałam, każdy przedmiot mam z inną klasą, co jest o tyle denerwujące, że trochę utrudnia mi integrację z jakąś konkretną grupą, bo z niektórymi mam dwie lekcje w tygodniu, z innymi trochę więcej, ale i tak po lekcji zamiast pogadać z ludźmi muszę lecieć do innego budynku albo chociaż sali.
Integracja przebiega więc raczej powoli na różnych polach ;) Z jedną grupą spędzam przerwę, z drugą idę na śniadanie jak akurat nie mam lekcji, z trzecią czekam po lekcjach w bibliotece oglądając filmiki na youtubie albo przysypiając w sali audiowizualnej (są tam takie fajne pufy).
W pierwszych dniach oddychałam z ulgą na lekcjach po angielsku, ale to jednak większość. Po hiszpańsku mam jedynie literaturę (nie rozumiem NIC, także zazwyczaj odrabiam pracę domową albo próbuję nauczyć się hiszpańskiego) i fizykę, na której koleżanka dzielnie tłumaczy mi podstawowe pojęcia. Na szczęście w przyszłym tygodniu zaczynam kurs hiszpańskiego, bo jednak uczniowie wolą mówić po hiszpańsku niż po angielsku (ciekawe dlaczego?).
Lekcje zaczynają się o 7 rano, więc, żeby się wyrobić muszę wstać najpóźniej o 5:45. O 6:20 przyjeżdża po mnie Dulce, z którą trzy razy w tygodniu mam pierwszą lekcję. Tata zazwyczaj wychodzi z domu wcześniej, ale za to mama zazwyczaj wstaje ze mną i z moim bratem i robi śniadanie (nie zawsze wyrabiam się, żeby zjeść w domu, ale Adrian ma więcej czasu, bo jego szkoła jest dwie przecznice od domu). W tym tygodniu udało mi się jednak pobić wszelkie rekordy. Wyłączyłam budzik nastawiony na 5:30 myśląc, że zadzwoni za 10 minut i... obudziłam się 6:14. O 6:26 byłam już w samochodzie, co oznacza, że 12 minut wystarcza, ale bynajmniej nie zamierzam tego powtarzać.
Większość uczniów kończy zajęcia o 13:30. Teoretycznie nie za długo, ale w praktyce to jakby upakować osiem polskich godzin lekcyjnych w krótszym czasie (4 razy półtorej godziny + pół godziny przerwy), z tym, że to jednak nie do końca to samo. Nauczyciele nie gonią specjalnie z materiałem, a zdarza się, że kończą i pół godziny przed czasem. Oprócz tego Quizy (taka kartkówka) zazwyczaj są ostatnim punktem lekcji, z tym, że czasami obejmują też trochę materiału z owej lekcji. Na razie pisałam tylko quiz z matematyki, bo na innych lekcjach mam zaległości, a jakoś nikt nie każe mi uzupełniać materiału.
Przed przyjazdem do Meksyku nasłuchałam się od znajomych o niskim poziomie edukacji. Wydaje mi się, że akurat w mojej szkole jest i tak nieźle, bo zamiast uczyć się o trójkątach prostokątnych przerabiamy granice funkcji. Tym niemniej i tak czuję się jak w gimnazjum, ale z tego akurat się cieszę.
Po południu, zazwyczaj o 16 zaczynają się zajęcia sportowe i artystyczne, które dla mnie nie są obowiązkowe, ale niektóre klasy muszą w nich uczestniczyć. W sumie prawie wszyscy, których znam na coś chodzą. Do wyboru są: piłka nożna, koszykówka, siatkówka (której koleżanki mi nie polecały, bo podobno „to prawie tylko ćwiczenia i lepiej pójść na siłownię, tam przynajmniej jest klimatyzacja”, softball, tenis, malowanie, śpiew, taniec, teatr i różne instrumenty muzyczne.
Ja obecnie testuję różne tańce. Na jedne nie będę mogła chodzić (całkiem mi się podobały, rozgrzewka była jak do jazzu, ale choreografia bardziej przypominała hip-hop. Niestety koliduje z nimi kurs hiszpańskiego), dlatego już następnego dnia poleciałam na „contemporary” ku uciesze moich host rodziców. Okazało się, że grupa ma już wyćwiczone różne sekwencje a instruktorka nic nie tłumaczy, ewentualnie prostuje jakieś kwestie techniczne. Można powiedzieć, że zajęcia odzwierciedlały moją wymianę: niewiele rozumiem, nic nie umiem, ale obserwuję i próbuję, co z tego, że nie wszystko wychodzi, trening podobno czyni mistrza (?!). No w każdym bądź razie jutro mam kolejne zajęcia ;)
Niedziela była z kolei dniem basenowym. W La Primaverze w prawie każdym z barrios jest odkryty basen (+niektórzy mają w ogródku). Woda była mniej więcej w temperaturze jacuzzi. Także spędziliśmy bardzo miłe popołudnie i wieczór: moja host rodzina z rodziną Alejandry (tą samą, z którą byliśmy w Altacie).
z Ale |
Jakub, Giovanna, ja, Luisa (host siostra Giovanny) |
Prawie wszyscy Wymieńcy (ktoś nam jednak uciekł) |
Słowacja, Brazylia, Polska |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz