Dawno, dawno temu, kiedy dopiero co nawiązałam kontakt z moją pierwszą host rodziną, zapytał mnie czy mam wizę amerykańską. Okazało się, że na przełomie października i listopada zazwyczaj jeżdżą gdzieś na kilkudniowe wakacje, często właśnie do Stanów. Ponieważ siłą rzeczy wizy nie miałam, zabrałam się za wypełnianie formularzy o terrorystach itp.
Muszę powiedzieć, że zawsze chciałam pojechać do USA, i zasadniczo było to jedno z wymarzonych miejsc na wymianę... Także szalenie się ucieszyłam gdy okazało się, że będę miała okazję spędzić tam chociaż kilka dni.
Planowaliśmy wyruszyć w środę 5 listopada. Akurat okazało się, że w tym tygodniu nie mam lekcji, ponieważ trzecie klasy mają tak zwane Topicos, co oznacza, że ludzie jadą do innych campusów Tec de Monterrey i tam mają zajęcia i konferencje związane z planowanymi kierunkami studiów (jakieś 90% moich znajomych wyjechało do Guadalajary). Miałam więc dużo czasu na przygotowanie się, chociaż oczywiście nie obyło się bez problemów.
Dopiero w poniedziałek przypomniałam sobie, że muszę odebrać przedłużenie wizy meksykańskiej. Swoją drogą powinnam je dostać jakieś dwa miesiące temu, ale tutejsze urzędy działają w tak zawrotnym tempie, że ostatecznie udało mi się załatwić wszystko jakieś trzy tygodnie przed planowanym wyjazdem. Pozostało tylko jakieś 10-12 dni roboczych oczekiwania. Jako, że minęło już 15, byłam praktycznie przekonana, że wiza na mnie czeka. A gdzie tam... Okazało się za to, że jeżeli chcę wyjechać, a raczej wrócić (w sumie...) potrzebuję specjalnego pozwolenia, a do zamknięcia biura imigracyjnego zostało 15 minut, podczas których musiałybyśmy z mex-mamą zapłacić jakieś 350 pesos i polecieć 15 km do domu po moje zdjęcia do dokumentów i z powrotem. Jakimś cudem udało się w 25 minut, dzięki uprzejmości urzędników.
Nie był to jednak koniec trudności, bo wkrótce okazało się, że nadciąga kolejny w tym roku huragan (w większości szkół odwołali lekcje następnego dnia), także lotnisko może zostać zamknięte. Na całe szczęście huragan nie nadszedł do szóstej rano, kiedy to wystartował nasz samolot do Tijuany. Uff...
Adios Culiacan |
Już po drodze z lotniska w okolice przejścia granicznego (podobno najbardziej obleganego na świecie) w oczy rzuciło mi się wysokie ogrodzenie z drutem kolczastym, jeszcze z dodatkiem murów po obu stronach. Niezaprzeczalny znak, że wymarzone Stany już blisko...
Rodzice zdecydowali się na przekraczanie granicy na piechotę. Ze względu na kolejki i zamieszanie z papierami w wypadku podróży samochodem. Także stanęliśmy w długiej kolejce ludzi czekających na przejście. Wokół kręciło się dużo „przedsiębiorców” oferujących rzekomo szybsze przekroczenie granicy samochodem właśnie, ewentualnie wymachujących plikami dolarów na sprzedaż. Po pół godziny okazało się, że stoimy w złej kolejce, więc przenieśliśmy się do krótszej skąd odesłali nas do biura wydającego pozwolenia. Facet który z nami rozmawiał, gdy dowiedział się, że jestem z Polski od razu zaprezentował swoją znajomość podstaw języka polskiego pytając mnie jak się mam. Więc było nawet sympatycznie. Po wszelakich pytaniach co i jak, pobraniu odcisków palców i zrobieniu zdjęć pozostało nam tylko udać się do granicznego biura imigracyjnego meksyku z moim genialnym papierkiem do podbicia. Jakoś nikt nie wiedział za bardzo co z owym dokumentem zrobić, łącznie z konsulem (jedyne przejście graniczne z konsulem meksykańskim). Cóż, Meksyk...
IHOP |
Pierwszym punktem programu było śniadanie w International House of Pancakes w San Diego i następnie zakupy trwające cały dzień. Kupiłam kilka rzeczy, kierując się jednak przekonaniem, że kasa jeszcze się przyda w ciągu najbliższych 8 miesięcy. Moja rodzina była jednak zdziwiona, że tak mało: z ich rzeczy uzbierałaby się spora walizka. W sumie nie dziwię się, bo sporo rzeczy było faktycznie dużo tańszych. Kupiliśmy sobie z bratem po parze Vansów i zapłaciliśmy łącznie mniej niż za jedną parę w Polsce (mogłam jednak kupić drugą, chlip :( ). W którymś momencie rozdzieliliśmy się na tyle, że po raz pierwszy od prawie trzech miesięcy mogłam polatać po sklepach samodzielnie. Nie wiem czy ograniczenie samodzielności to kwestia samego Meksyku czy mojej obecnej rodziny. Niestety obawiam się, że to pierwsze...
Z lekkim opóźnieniem, o 18 czasu miejscowego (w Stanach zmieniają czas na zimowy dopiero w okolicach grudnia, w Meksyku podobnie jak w Polsce) wyruszyliśmy pożyczonym samochodem do oddalonego o jakieś dwie godziny drogi Anaheim, gdzie mieścił się nasz hotelik (niewielki, ale ponieważ mieliśmy zwiększoną ilość łóżek załapałam się na własny pokój ;) ).
Drugiego dnia pojechaliśmy po raz pierwszy do Universal Studios (Hollywood, te sprawy). To znaczy dla mnie to był pierwszy raz, bo mój młodszy brat był już tam z sześć razy, tak samo jak w kalifornijskim Disneylandzie (plus ze trzy razy w Orlando). Na całe szczęście w czwartek było stosunkowo niewiele ludzi, więc załapaliśmy się na wszystkie ciekawe gry z najdłuższą kolejką na jakieś 15-20 minut. Większość z nich to różnorodne symulacje z obrazem 3D, oparte na fabułach poszczególnych filmów i kreskówek. Są też takie, gdzie obraz jest ograniczony do minimum , między innymi moje ulubione: Mumia i Park Jurajski. Jest też wycieczka po Studio, pomiędzy halami w których były i są kręcone filmy oraz show pokazujące rozwój efektów specjalnych, także miło było się dowiedzieć o tym, jak to funkcjonuje (jako 13 latka miałam krótką fazę na zostanie reżyserem ;)) i cała masa sklepów, w których ceny byłyby nawet okey, gdyby chodziło o złotówki a nie dolary.
Następnego dnia spełniło się marzenie mojego dzieciństwa, ponieważ spędziliśmy go w Disneylandzie, w większości w Adventure Park, który jest znacznie ciekawszy w tym wieku. Chociaż oczywiście nie obyło się bez zdjęć z Myszką Miki i całym towarzystwem. W Disneyu było już znacznie więcej ludzi i pod koniec dnia w kolejce czekało się już nawet do godziny. Chyba, że wybrało się kolejkę Single Rider (dobierają z niej ludzi do kompletu, gdy zostaną pojedyncze miejsca, bo ludzie z normalnej kolejki chcą wchodzić w grupach. Także można wejść praktycznie od razu, a można czekać, jednak zazwyczaj krócej niż w regularnej kolejce). Jest jeszcze opcja szybkiego wejścia, o ile się nie mylę płatna. Moje ulubione gry w Disneyu akurat to Hollywood Tower (spadająca winda, tak w skrócie, byłam sześć razy), typowa kolejka górska i Grizzly River, podczas której można się solidnie zmoczyć (najlepsza w nocy, razem z jakąś rodziną ze Stanów zostaliśmy od razu na dwie tury).
Trzeci dzień spędziliśmy znowu w Universal, ulubionym miejscu mojego tutejszego brata. Tym razem nie mieliśmy już tyle szczęścia, była sobota i szczególnie po południu kolejki były już dla nas za długie. Wieczorem rodzice umówili się z jakąś odległą rodziną na kolację, którą zjedliśmy w pobliżu parku. Może dlatego moje danie kosztowało prawie 20 dolarów...
Park Jurajski |
Wodny Świat |
Sztuczna powódź zawsze spoko ;) |
Muszę powiedzieć, że jak dla mnie wizyta w Stanach była zdecydowanie za krótka. Bardzo chciałabym tam jeszcze kiedyś wrócić, żeby zobaczyć coś więcej niż parki rozrywki i widoki z okna samochodu. Także będzie trzeba jeszcze wykorzystać wizę. Z chęcią przyjmę każde zaproszenie ;)
No i duuuużo więcej zdjęć:
https://plus.google.com/photos/114194465696290613131/albums/6080918277302159281?banner=pwa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz