W piątek po przyjeździe siłą rzeczy nie poszłam do szkoły, bo trzeba było trochę odetchnąć. Jednak okazało się, że muszę jeszcze wypełnić stertę papierów (oczywiście po hiszpańsku), drugą stertę kopi wszystkiego (GF, paszport, ubezpieczenie) i cztery zdjęcia (a jakże, to też było ciekawe).
Gdzieś w międzyczasie pojechaliśmy z mamą zrobić te zdjęcia mi i mojemu młodszemu bratu. Oczywiście w zakładzie fotograficznym z dużym napisem KODAK przy wejściu. Już pomijając fakt, że można tam było nabyć wszystko ze zdjęciami (zaczynając od obrazu na ścianę na klapkach japonkach kończąc), ramy do obrazów w tysiącach wersji, zrobić kopie dokumentów (różnorodność usług). Najbardziej zaskoczyło mnie samo robienie zdjęć. Miła pani wzięła nas na zaplecze, gdzie pomiędzy wcześniej wymienionymi towarami stał sobie stołeczek na tle czegoś białego. Pani wzięła małą czerwoną cyfróweczkę, oczywiście Kodaka i bez komentarzy w stylu „(nie) uśmiechaj się”, „podnieś brodę”, „patrz w obiektyw” zrobiła nam po jednym zdjęciu. I jakimś cudem wyszło 100 razy lepiej niż wszystkie moje polskie zdjęcia do dokumentów razem wzięte. Jak widać można!
Tym niemniej jednak do szkoły poszłam po raz pierwszy dopiero w środę. O 6:20 swoim wypasionym samochodem podjechała po mnie poznana wcześniej sąsiadka Dulce (w Meksyku prawo jazdy można mieć od 16 roku życia). Lekcje zaczynają się o 7:00, więc czasu było sporo. Oczywiście „sekretariat” a raczej część administracyjna szkoły była otwarta dopiero od ósmej, więc na pierwszą lekcję poszłam nielegalnie z Dulce. Była to fizyka, na dodatek po hiszpańsku (niektórym już opowiadałam, że wprawne ucho dobrze wychowanej polki od razu wyłapało słowo świadczące o zakrzywieniu toru).
Najgorsza przeprawa czekała mnie dopiero po ósmej. W „oficinie” dosyć ciężko było dogadać się po angielsku. Z samymi dokumentami nie było większego problemu. Dałam to co miałam, trochę pokrzywili się, że nie mam jeszcze formularza FM3, na szczęście nie przejęli się, że z jednego papierka wynikało, że jestem z Japonii (?!). I niestety uznali, że to już wszystko. Wyjaśnienie, że jestem tu po raz pierwszy i uzyskanie planu lekcji zajęło prawie półtorej godziny. Ostatecznie po drodze znalazła się Frida, dziewczyna z którą miałam najbliższą lekcję, więc wytłumaczyła mi co i jak.
Jakimś dziwnym trafem każdy przedmiot mam z inną klasą (przypuszczalnie w szkole stwierdzili, że w ten sposób zintegruję się z większą liczbą osób. Chyba jest to specjalna opcja dla wymieńców, do której podchodzę dosyć sceptycznie: o tyle o ile moja klasa z filozofii wydaje się być w porządku, o tyle ta od matematyki jest średnia, a integracja jest utrudniona jeżeli ciągle musisz latać między jednym budynkiem a drugim).
Tego dnia ze swoich przedmiotów miałam więc tylko filozofię po angielsku (przedmiot jak przedmiot, ale nauczyciel jest fantastyczny. Facet jest Serbem, zresztą do tego pół Słowakiem. X lat temu przyjechał do Culiacán na wymianę i potem wrócił jako nauczyciel. Zresztą nawet zagadał do mnie po słowacku, miło było usłyszeć prawie swój język ;)). Drugim przedmiotem była matematyka, również po angielsku, ale nauczycielka od razu uprzedziła mnie, że mam z nią jeszcze fizykę po hiszpańsku.
cálculo |
przy tych stolikach wszyscy siedzą na przerwie :0 |
mój plan lekcji |
Jak widać na załączonym obrazku mam strasznie mało przedmiotów: energía y movimiento (fizyka), Inglés (angielski), Filosofía (filozofia), cálculo (matematyka), literatura, escenarios (podobno coś jak historia z geografią). Poza tym mogę jeszcze chodzić na popołudniowe zajęcia dodatkowe: sportowe i artystyczne, co zamierzam rozkminić w przyszłym tygodniu. I oczywiście hiszpański dla wymieńców.